Mniej więcej w dwudziestej minucie tego dwugodzinnego filmu Lech i Maria Kaczyńscy zostają pochowani w krypcie na Wawelu. Ostatnie pożegnanie pary prezydenckiej nie oznacza oczywiście, że mass media tracą zainteresowanie katastrofą, jej ofiarami i pogrążonymi w żałobie rodzinami. Nina, dziennikarka stacji telewizyjnej o znaczącej nazwie TVMSAT, bierze na pożarcie coraz to nową osobę związaną z upadkiem tupolewa. Nagabuje wdowy, podpuszcza dyplomatów, drwi z „obrońców krzyża”. Gdy dostanie jakiś ochłap, automatycznie nagina fakty tak, by uderzyć w – jak sama nazywa zwolenników teorii, wedle której do tragedii przyczynili się Rosjanie – sektę smoleńską. Raport MAK budzi jednak wątpliwości chłopaka Niny. Działają one jak dotyk czarodziejskiej różdżki, ponieważ zajadła dotąd kobieta skręca w prawo i rozpoczyna śledztwo ideologicznie niezgodne z założeniami pracodawców. Od tej chwili film to już tylko zbiór mniej lub bardziej szalonych argumentów przemawiających za tym, że 10 kwietnia 2010 roku elita naszego kraju zginęła w zamachu. Tak jak żartują złośliwi, brakuje tylko Donalda Tuska piłującego skrzydło samolotu.
I tyle. Żadnego suspensu, a zamiast rozwiązania – domniemania. Teoretycznie akcję nakręcać ma przemiana Niny, która nagle przegląda na oczy, lecz jest to postać zbyt płytka, by przejść przekonującą metamorfozę. To, co dzieje się po wspomnianej dwudziestej minucie, nie ma więc ładu i składu, pretekstowa fabuła pełni funkcję worka na teorie spiskowe. „Smoleńsk” nie był z góry skazany na klęskę – w końcu filmografia Leni Riefenstahl to powszechnie znany dowód na to, że film propagandowy może nieść za sobą wysoką jakość artystyczną. Może na Krauzego nie spadałyby teraz gromy, gdyby Nina nie była bohaterką tak przerysowaną i papierową. Gdyby przemiana z dziennikarskiej harpii w samodzielnie myślącą istotę przebiegała etapami, stanowiła pewien uzasadniony psychologicznie proces. Gdyby… Nie, fantazjowanie pozostawmy twórcom „Smoleńska”.
Grubo ciosani bohaterowie filmu to tylko następstwo fatalnie skonstruowanego, topornego scenariusza. To, czego nie spartaczyli jego autorzy, puściła z dymem obsada. Duet Beata Fido – Redbad Klynstra dał arcyciekawy pokaz tego, jak na ekranie stworzyć karykaturę. Szkoda, że nieświadomie. Diaboliczny redaktor TVMSAT-u i jego bezczelna podwładna mają uosabiać wszelkie cechy nieetycznego, nierzetelnego i ba, propagandowego dziennikarstwa. OK, rozumiemy, to „ci źli”. Pomysł, by uczynić z nich postaci w każdym aspekcie odstręczające, odebrał im jednak resztki wiarygodności. Na litość boską, w końcu Nina pracuje z ludźmi, ma ich zachęcać do zwierzeń. Nieszczery uśmieszek Beaty Fido sprawia zaś, że jej bohaterka budzi agresję. Kompletny brak wrażliwości powinien wykluczyć ją z zawodu, tymczasem wdowy zapraszają ją na kawę i ciastko.
Mimo wszystko „Smoleńsk” ma też jasne punkty, a właściwie punkt. Pierwsze dwadzieścia minut filmu, których tak się uczepiłam, to całkiem poruszający montaż materiałów archiwalnych pochodzących z 10 kwietnia i kilku dni po katastrofie Tu-154. Widzimy dymiący jeszcze wrak i słyszymy, jak masowo rozbrzmiewają dzwonki porozrzucanych po lesie telefonów komórkowych. Bliscy ofiar łudzą się jeszcze, że ktoś ocalał. Chwilę później Krauze sięga po autentyczne zdjęcia powstałe pod Pałacem Prezydenckim, którego wjazd pokrywają setki białych i czerwonych zniczy. Widok solidaryzujących się Polaków, którzy niezależnie od opcji politycznych oddają hołd zmarłym, chwyta za serce, krzepi. Właśnie taki mógłby być „Smoleńsk”, gdyby w założeniu miał jednoczyć, nie dzielić.
Katastrofa smoleńska, jako najważniejsze wydarzenie w najnowszej historii Polski, to niewątpliwie temat na wielki film. Wiele wody musi jednak upłynąć, byśmy do niego dojrzeli.
Ocena: 2/10