Twórcy "Drogi do Guantanamo" chcieli tym filmem skompromitować Biały Dom. Jednak teza ich dzieła jest tak naciągana, że bardziej kompromituje ich niż amerykańską administrację.
Sukces filmów Michaela Moore’a (Oscar za "Zabawy z bronią", Złota Palma dla "Farenheit 9.11") działa na wyobraźnię. Jego pomysł na kino, który pokrótce można zdefiniować jako kręcenie dokumentów z tezą, znajduje rzesze naśladowców. W 2004 roku furorę robiło "Super Size Me" Morgana Spurlocka pokazujące zgubny wpływ fast foodów – ten film wygrał nawet festiwal Sundance oraz był nominowany do Oscara. Teraz ten pomysł powielają Mat Whitecross i Michael Winterbottom, którzy wspólnie nakręcili paradokument "Droga do Guantanamo". Ich film ma być jak oskarżycielski palec wycelowany w amerykański rząd, głównie za skandaliczne traktowanie więźniów przetrzymywanych w Guantanamo. Do tego obozu założonego na Kubie trafiały osoby pojmane w Afganistanie, a więc podejrzane o współpracę z talibami lub Al-Kaidą. Celem filmu było pokazanie, w jak barbarzyńskich warunkach są tam przetrzymywani oraz jak bestialsko traktują ich strażnicy i prowadzący śledztwa.
Problem tylko w tym, że reżyserom średnio to wychodzi. Już sam sposób, w jaki trzech głównych bohaterów, trafia do Guantanamo nie przekonuje. Według filmowej relacji, przyjechali oni z Wielkiej Brytanii do Pakistanu na ślub kolegi, a zrządzeniem losu wylądowali na północy Afganistanu tuż na początku amerykańskiej akcji przeciw talibom. Później są zszokowani, że przesłuchujący ich oficerowie nie dają wiary w ich zapewnienia o niewinności. Tym bardziej, że trzej Brytyjczycy zagubieni w Azji centralnej nie są aniołkami, ich policyjne kartoteki wyraźnie pokazują, że niejedno mają na sumieniu. I trwa kontredans wzajemnych oskarżeń, z którego właściwie nic nie wynika – poza tym, że Whitecross i Winterbottom mogą w ten sposób argumentować swoją tezę.
Reżyserzy starają się swojemu filmowi nadać wrażenie obiektywizmu, aby w ten sposób go uwiarygodnić. I właśnie to stanowi o porażce tej produkcji. Gdyby tematem amerykańskich więzień zajął się Moore, na pewno wypaliłby z dział największego kalibru, na ekranie oglądali byśmy zezwierzęconych amerykańskich strażników znęcających się nad więźniami w Abu Ghrabi. Whitecross i Winterbottom starają się raczej pokazać system. Tylko że kłamią. W końcowych napisach podają, że na prawie 800 więźniów w Guantanamo tylko 10 stanęło przed sądem. Tyle że na ławie oskarżonych wylądowało ok. 70 osób. Były przypadki, że osoby, które zwolniono z Guantanamo z powodu braku dowodów ich winy (tak jak głównych bohaterów filmu), trafiały tam ponownie, bowiem znów wpadały w amerykańskie ręce gdzieś na linii frontu w Afganistanie. Tych szczegółów reżyserowie już nie podają, bowiem nie potwierdzają one ich tezy. Na całe szczęście "Droga do Guantanamo" nie jest jedynym źródłem informacji i prawdy tam zawarte łatwo zweryfikować. A Whitecross i Winterbottom muszą przełknąć gorzką pigułkę. Film, który miał doprowadzić ich do Oscara, okazał się drogą donikąd – nie dostał nawet nominacji. Nawet nie ukrywający swych lewicowych poglądów członkowie amerykańskiej akademii zorientowali się, że teza tego filmu jest zbyt naciągana, aby go wyróżnić.
Agaton Koziński
"Droga do Guantanamo" ("The Road to Guantánamo"), reż. Mat Whitecross i Michael Winterbottom, Wielka Brytania, 2006
Problem tylko w tym, że reżyserom średnio to wychodzi. Już sam sposób, w jaki trzech głównych bohaterów, trafia do Guantanamo nie przekonuje. Według filmowej relacji, przyjechali oni z Wielkiej Brytanii do Pakistanu na ślub kolegi, a zrządzeniem losu wylądowali na północy Afganistanu tuż na początku amerykańskiej akcji przeciw talibom. Później są zszokowani, że przesłuchujący ich oficerowie nie dają wiary w ich zapewnienia o niewinności. Tym bardziej, że trzej Brytyjczycy zagubieni w Azji centralnej nie są aniołkami, ich policyjne kartoteki wyraźnie pokazują, że niejedno mają na sumieniu. I trwa kontredans wzajemnych oskarżeń, z którego właściwie nic nie wynika – poza tym, że Whitecross i Winterbottom mogą w ten sposób argumentować swoją tezę.
Reżyserzy starają się swojemu filmowi nadać wrażenie obiektywizmu, aby w ten sposób go uwiarygodnić. I właśnie to stanowi o porażce tej produkcji. Gdyby tematem amerykańskich więzień zajął się Moore, na pewno wypaliłby z dział największego kalibru, na ekranie oglądali byśmy zezwierzęconych amerykańskich strażników znęcających się nad więźniami w Abu Ghrabi. Whitecross i Winterbottom starają się raczej pokazać system. Tylko że kłamią. W końcowych napisach podają, że na prawie 800 więźniów w Guantanamo tylko 10 stanęło przed sądem. Tyle że na ławie oskarżonych wylądowało ok. 70 osób. Były przypadki, że osoby, które zwolniono z Guantanamo z powodu braku dowodów ich winy (tak jak głównych bohaterów filmu), trafiały tam ponownie, bowiem znów wpadały w amerykańskie ręce gdzieś na linii frontu w Afganistanie. Tych szczegółów reżyserowie już nie podają, bowiem nie potwierdzają one ich tezy. Na całe szczęście "Droga do Guantanamo" nie jest jedynym źródłem informacji i prawdy tam zawarte łatwo zweryfikować. A Whitecross i Winterbottom muszą przełknąć gorzką pigułkę. Film, który miał doprowadzić ich do Oscara, okazał się drogą donikąd – nie dostał nawet nominacji. Nawet nie ukrywający swych lewicowych poglądów członkowie amerykańskiej akademii zorientowali się, że teza tego filmu jest zbyt naciągana, aby go wyróżnić.
Agaton Koziński
"Droga do Guantanamo" ("The Road to Guantánamo"), reż. Mat Whitecross i Michael Winterbottom, Wielka Brytania, 2006