Film aktorski? Animacja? W przypadku Wesa Andersona nie ma to znaczenia. Jego propozycje, określane przez krytyków jako osobny gatunek kina, można rozpoznać w pierwszej minucie seansu. Od czołówki, gdy na ekranie rozsuwa się kurtyna lub pojawia książka z tytułem filmu, a w przypadku „Wyspy psów” - japońskie znaki z dźwiękiem bębnów taiko w tle. Jednak w najnowszych filmach tego wizjonera-intelektualisty, nazywanego złośliwie „ulubionym reżyserem twojego baristy”, pojawił się nowy rys. Niegdyś w jego opowieściach liczyły się wyłącznie psychologiczne zadry bohaterów. Dziś wieczny outsider analizuje także rzeczywistość społeczną. - Ten projekt wyrósł z miłości do dawnego, japońskiego kina sensacyjnego, ale i do arcydzieł Akiry Kurosawy – tłumaczył twórca. - Pisanie scenariusza stało się fantastyczną podróżą przez kulturę, która fascynowała mnie od lat.
Japońskie uniwersum „Wyspy psów” Anderson buduje ze swadą i precyzją. Świadomie bawi się stereotypami i zachodnimi wyobrażeniami Orientu. Jednak za tą popkulturową igraszką kryje się istotne ostrzeżenie. „Mały Książę, który niechcący urósł” - tak aktor F. Murray Abraham określił Andersona po poprzednim jego obrazie „Grand Budapest Hotel”. Teraz w „Wyspie psów” bada mechanizmy rodzenia się autorytarnej władzy. - Wiedzieliśmy, że musimy wymyślić krajobraz społeczny filmowego miasta – komentował autor na festiwalu w Berlinie, gdzie film miał premierę. - Ale nie podejrzewaliśmy, że będzie on tak aktualny.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.