Dalekim krewnym Pendereckiego był Tadeusz Kantor. Jesienią 1950 roku, kiedy młody Krzysztof przyjechał po maturze do Krakowa, miał zamieszkać u swojego starszego o 20 lat kuzyna, który już wtedy był całkiem nieźle rozpoznawalnym artystą. Penderecki czuł się nieswojo w mieszkaniu Kantora, które było całe wyłożone jakimiś szarawymi, połamanymi parasolami – tymi, które potem trafią na obrazy – kamienie milowe polskiego malarstwa współczesnego. Pierwsze spotkanie przyszłego kompozytora ze sztuką współczesną "od kuchni" okazało się więc dla niego niemałym wstrząsem. Na szczęście nastoletni Krzysztof znalazł sobie inną stancję, dzięki czemu dwóch wielkich twórców polskiej kultury mogło rozwijać się w spokoju.
A spokój był mu potrzebny, bo dla wychowanego w katolicyzmie Pendereckiego środowiskiem naturalnym była muzyka religijna, kościelna liturgia i biblijne teksty. Nie dziwi więc, że wiele z jego najważniejszych utworów nawiązuje do duchowości chrześcijańskiej: nie tylko katolickiej, ale i prawosławnej. Jednym z najczęściej powracających motywów w muzyce Pendereckiego jest męczeństwo Jezusa i żałoba Marii. Penderecki nie zrezygnował oczywiście zupełnie z życia krakowskiej bohemy, do legendy przeszła scena, gdy na taczce transportował niezbyt trzeźwego Romana Polańskiego.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.