Panie Prezesie, jak to się stało, że został Pan autorem książek dla dzieci?
Tomasz Szurawski: Przez przypadek. [śmiech] Ale zacznijmy od początku. Po pierwsze – słowo „prezes”, którym mnie Pan Redaktor tytułuje, stoi w pewnej sprzeczności z lekkim charakterem książki. Fakt, jestem prezesem, na co dzień zawodowo zajmuję się poważnymi tematami, z kolei książka jest w moim odczuciu – lekka, wesoła, przy czym naszpikowana dosyć wysublimowanymi wątkami edukacyjnymi. Po drugie, nie powstałaby, gdyby nie to, że mam dzieci, z którymi komunikacja – w mojej opinii – powinna być dostosowana do ich wieku i otoczenia, w którym przebywają, i absolutnie „niepoważna”, kumpelska. To od nich uczyłem się i nadal się uczę słownictwa, które na co dzień funkcjonuje w ich obiegu. I po trzecie, i chyba najważniejsze, nie byłoby książki, gdyby nie moja żona – Aneta, za co jej serdecznie dziękuję. Wiedziała, że od kilkunastu lat interesuję się hip-hopem i kręcą mnie rymy, co w praktyce przejawiało się pisaniem rymowanych, okolicznościowych, krótkich tekścików przy okazji imienin, urodzin lub innych rocznic czy odejść z pracy, i tym podobnych sytuacji. W pewnym momencie zacząłem mieć sporo zleceń na tego typu rymowanki… Ponad dwa lata temu żona podesłała mi link do konkursu na napisanie książki dla dzieci. Organizowała go jedna z sieci handlowych. Wzięło w nim udział chyba ponad tysiąc osób, więc moja rymowanka raczej nie miała zbyt wielkich szans. Zresztą ówczesna wersja książki znacznie różniła się od obecnej. Po tym niepowodzeniu dałem sobie spokój. Ale po jakimś czasie pojawiła się myśl – skoro napisałeś, to może spróbuj to wydać, co ci szkodzi? I wówczas zaczęła się pielgrzymka po wydawnictwach. Z racji wykonywanego zawodu dosyć dobrze znam rynek wydawców prasy, natomiast segment wydawnictw książkowych okazał się totalnym zaskoczeniem. Im dłużej go przemierzałem, tym szersze stawały się moje źrenice. Przykładowo: czas oczekiwania na odpowiedź, konsultację podobny był do tego, jaki funkcjonował w czasach Gutenberga. Tak naprawdę to mnie tylko bardziej mobilizowało. Trafiałem też co jakiś czas na życzliwych wydawców-samarytan, którzy proponowali, że opublikują książkę, byle tylko zapłacić ok. dziesięć tysięcy złotych… W końcu koleżanka z pracy – Ania Kamińska, która przerabiała wydanie książki dla dzieci, poleciła wydawnictwo Magnus. Potem wszystko potoczyło się już dosyć szybko… czyli w ok. półtora roku zamknęliśmy cały projekt.
Ile czasu zajęło napisanie tej książki?
To jedno z pierwszych pytań, jakie słyszę od czytelniczek i czytelników, z którymi rozmawiam podczas spotkań. Wydaje mi się, że książka powstała relatywnie szybko – w ciągu trzech dni, choć praktycznie bez snu. Chciałem zachować jednolitość rymów, fabuły, więc musiałem się śpieszyć, aby całość się nie rozjechała. Poza tym scenariusz filmu „Człowiek z marmuru” powstał w mniej niż w tydzień, tak więc nie wypadało, aby taki skromny debiut jak mój pisano dłużej. [śmiech]
O czym opowiada „Abecadło rymy skradło”?
Książką jest edukacyjną rymowanką opartą na abecadle, zawierającą smaczki z różnych dziedzin – od matematyki (za którą osobiście nie przepadam), przez przyrodę i chemię, a na historii czy geografii kończąc. Wpisuje się w silnie zakorzenioną i popularną wśród starszych dzieci kulturę hip-hopu, czyli opisywania rzeczywistości w melodyjny, rymowany sposób. Zadaniem książki jest wzbudzenie w dziecku ciekawości, wywołanie fali pytań, z odpowiedzią na które niejeden rodzic będzie musiał posiłkować się zewnętrznymi źródłami wiedzy.
Jaka jest Pana ulubiona litera alfabetu?
Jeżeli chodzi o mnie to najbardziej wyrafinowaną literą jest „ę”. Mało kto wie, że w języku polskim jest wyraz na tę literę. Natomiast jeżeli chodzi o czytelników, to fascynuje ich litera „f” – dlaczego, nie wiem [śmiech]. Być może dlatego, że pod tą literą w książce skrywa się pewien przepis kulinarny…
W publikacji jest jedna, szczególna strona…
Tak, i to ta najmniej zapisana, na samym początku. To krótka dedykacja – „Moim Rodzicom”.
Co jest w książce najważniejsze?
Chciałbym uniknąć patetycznych przesłań. Natomiast to, co jest istotne dla mnie, i to, czemu poświęciłem sporo wysiłku – to sprawdzona, rzetelna wiedza, do tego zrymowana, a więc łatwiejsza do zapamiętania. Moja córka Oliwia po przeczytaniu rozdziału poświęconego chemii stwierdziła: „Tato, teraz wiem, jak zapamiętać niektóre symbole pierwiastków!”.
Jaka powinna być dobra książka dla dzieci?
Nie mam bladego pojęcia. Proszę pytać dzieci. [śmiech]
Czy rodzice w dzisiejszych czasach mają czas, aby dzieciom czy też razem z nimi czytać książki?
To indywidualna sprawa. Warto czytać, rozmawiać, pytać, dociekać – ważne, by codziennie być w naturalnym kontakcie z dzieckiem i zatapiać się bezszelestnie w jego świat, nasłuchując, z czym przychodzi, co je cieszy, boli, intryguje.
Książka to nie wszystko, towarzyszy jej cel charytatywny.
Tak, część dochodu z książki będzie przekazane dla Hospicjum Domowego im. Cicely Sounders w Warszawie – dla ludzi, którzy pomagają ludziom, tym bardziej potrzebującym.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.