Prequel słynnego „Milczenia owiec” nie dorównuje oryginałowi. Co gorsza, nawet nie próbuje podjąć tego wyzwania.
Nazywam się Lecter, Hannibal Lecter – regularność, z jaką do kina trafiają filmy o słynnym kanibalu, sugeruje, że rodzi się nam seria podobna do cyklu o Jamesie Bondzie. Ci bohaterowie kinowi mają zresztą wspólną cechę: istnieją poza dobrem i złem. Bond i Lecter zjednują sobie sympatię widzów nietuzinkową inteligencją, ironicznym poczuciem humoru i wybujałą wyobraźnią, ale ich styl życia budzi poważne zastrzeżenia natury moralnej. Takie wyrwanie ich z tradycyjnego system wartości sprawia, że otrzymujemy nietuzinkowe, krwiste (dosłownie!) i wyraziste sylwetki kinowe, które swym nieokiełznanym zachowaniem zwabiają do kin miliony widzów.
Lecter do Bonda są jednak tak do siebie podobni, jak wieża Eiffla do warszawskiego pałacu kultury – niby obie konstrukcje są symbolami swoich miast, ale paryska urzeka, a nasza przytłacza. Agent 007 jest czarujący, świetnie balansuje na granicy kryminału i komedii, a zwrotami typu „wstrząśnięte, nie zmieszane" zapładnia wyobraźnię widzów od kanału La Manche po Kamczatkę. Kanibal Hannibal ciągle nie umie się zrównoważyć; do szpiku kości jest przeżarty złem, ale ciągle nie wie, czy to dobrze, czy nie za bardzo.
W „Milczeniu owiec" to niedookreślenie porażało dwuznacznością i uczyniło z tego filmu dzieło wiekopomne. Jednak w kolejnych odcinkach serii nieustające hamletyzowanie Lectera zaczyna nużyć. Podobnie jest w „Hannibalu” – prequelu wcześniejszych ekranizacji losów Lectera. Widzimy jak w młodym chłopcu rodzą się demony, ale nie wiemy, czy mu współczuć, czy się go bać. Ten dualizm nie jest atutem tego dzieła. Przez brak odpowiednio rozłożonych akcentów całość okazuje się świetnie zrealizowaną, ale dość letnią fabułą. Szkoda, że kolejne ekranizacje o Hannibalu Lecterze zjadają własny ogon – porażająca sugestywnością kreacja Anthony’ego Hopkinsa z „Milczenia owiec” nie zasługuje na taki los.
„Hannibal. Po drugiej stronie maski" („Hannibal Rising”), reż. Peter Webber, Francja/USA/Wielka Brytania, 2007
Lecter do Bonda są jednak tak do siebie podobni, jak wieża Eiffla do warszawskiego pałacu kultury – niby obie konstrukcje są symbolami swoich miast, ale paryska urzeka, a nasza przytłacza. Agent 007 jest czarujący, świetnie balansuje na granicy kryminału i komedii, a zwrotami typu „wstrząśnięte, nie zmieszane" zapładnia wyobraźnię widzów od kanału La Manche po Kamczatkę. Kanibal Hannibal ciągle nie umie się zrównoważyć; do szpiku kości jest przeżarty złem, ale ciągle nie wie, czy to dobrze, czy nie za bardzo.
W „Milczeniu owiec" to niedookreślenie porażało dwuznacznością i uczyniło z tego filmu dzieło wiekopomne. Jednak w kolejnych odcinkach serii nieustające hamletyzowanie Lectera zaczyna nużyć. Podobnie jest w „Hannibalu” – prequelu wcześniejszych ekranizacji losów Lectera. Widzimy jak w młodym chłopcu rodzą się demony, ale nie wiemy, czy mu współczuć, czy się go bać. Ten dualizm nie jest atutem tego dzieła. Przez brak odpowiednio rozłożonych akcentów całość okazuje się świetnie zrealizowaną, ale dość letnią fabułą. Szkoda, że kolejne ekranizacje o Hannibalu Lecterze zjadają własny ogon – porażająca sugestywnością kreacja Anthony’ego Hopkinsa z „Milczenia owiec” nie zasługuje na taki los.
„Hannibal. Po drugiej stronie maski" („Hannibal Rising”), reż. Peter Webber, Francja/USA/Wielka Brytania, 2007