Ale tym razem matka nie wyglądała na zadowoloną. Siedziała tylko, patrząc mi w oczy, ponura jak karawan. – Nie wydaje ci się, że za swobodnie podchodzisz do własnej przyszłości? – spytała.
– O co ci chodzi?
– Wiesz dobrze, o co mi chodzi. Twój kolega został właśnie aresztowany za posiadanie narkotyków. Masz coraz gorsze oceny. Nawet nie zacząłeś pisać podania o przyjęcie na studia. Kiedy próbuję z tobą o tym porozmawiać, zachowujesz się, jakbym ci nie wiem jak zawracała głowę.
Nie musiałem tego wszystkiego wysłuchiwać. Przecież ze szkoły mnie nie wyrzucali. Zacząłem jej tłumaczyć, że zastanawiam się, czy w ogóle wyjeżdżać na studia, że mógłbym zostać na Hawajach, chodzić na jakieś zajęcia i znaleźć pracę na pół etatu. Matka przerwała mi. Stwierdziła, że mógłbym się dostać do każdej szkoły w Stanach, gdybym w to włożył trochę wysiłku. – Pamiętasz, co to takiego? Wysiłek? Do licha, Bar, nie możesz tak sobie siedzieć jak jakiś obibok i liczyć tylko na łut szczęścia.
– Jak co?
– Obibok. Nierób.
Spojrzałem na matkę siedzącą z poważną miną, tak głęboko przekonaną, że wie, jaki kształt ma przyjąć moje życie. Myśl, że moje przeżycie mogłoby zależeć od łutu szczęścia, pozostawała dla niej herezją; upierała się, że za to wszystko ktoś musi ponosić odpowiedzialność – ona sama, dziadek, babcia, ja. Zachciało mi się nagle rozwiać to złudzenie, powiedzieć, że jej eksperyment z moją osobą w roli głównej zakończył się fiaskiem. Zamiast wrzeszczeć, zaśmiałem się. – Obibok, mówisz? A czemu nie? Może właśnie tego chcę w życiu. Popatrz na dziadka; nawet nie poszedł na studia.
To porównanie zaskoczyło matkę. Rysy jej twarzy zwiotczały, spuściła oczy. Nagle olśniło mnie, że właśnie to jest jej największą obawą. – To cię martwi? – zapytałem. – Że skończę jak dziadek?
Szybko potrząsnęła głową. – Ty już teraz masz o wiele lepsze wykształcenie od dziadka – powiedziała. Ale z jej głosu nareszcie wyparowała pewność siebie. Zamiast przeciągać strunę, podniosłem się i wyszedłem z pokoju.
Poczucie winy
Billie przestała śpiewać. Cisza robiła przytłaczające wrażenie i nagle poczułem się bardzo trzeźwy. Wstałem z kanapy, zmieniłem stronę płyty, dopiłem drinka i nalałem sobie następnego. Słyszałem, jak ktoś na górze spuszcza wodę i chodzi po pokoju. Pewnie też cierpi na bezsenność, słyszy, jak tykające życie przecieka przez palce. Czy nie w tym leży problem z alkoholem i narkotykami? Przychodzi taka chwila, kiedy już nie są w stanie powstrzymać tykania, zagłuszyć pustki. I chyba to właśnie starałem się przekazać wtedy matce: że jej wiara w sprawiedliwość i racjonalność jest bezpodstawna, że koniec końców nie da się przezwyciężyć wszystkiego, a wykształcenie czy dobre chęci nie są w stanie zatamować dziur we wszechświecie, że nie mamy władzy zmienić jego ślepego, bezcelowego biegu.
Mimo wszystko po tym zdarzeniu czułem się źle; to z kolei był trick matki, as ukryty w jej rękawie — sprawić, żebym się poczuł winny. Zresztą matka wcale się z tym nie kryła.
— Nic na to nie poradzisz — powiedziała mi kiedyś. — Wyssałeś to z moim mlekiem. Ale nie przejmuj się — dodała z szelmowskim uśmiechem — zdrowa dawka poczucia winy jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Na poczuciu winy zbudowana jest cywilizacja. Wina to bardzo niedoceniane uczucie.
Wtedy mogliśmy już na ten temat żartować, bo najgorsze obawy matki się nie ziściły. Skończyłem liceum bez problemów i wybrałem Occidental College w Los Angeles — głównie dlatego, że poznałem wcześniej jedną dziewczynę z Brentwood, która przyjechała z rodziną na wakacje na Hawaje. Ale robiłem to tylko siłą rozpędu, do studiów miałem stosunek niemal równie obojętny jak do wszystkiego innego. Nawet Frank sądził, że przyjąłem złą postawę życiową, chociaż nie bardzo umiał powiedzieć, jak miałbym ją zmienić.
Cena przyjęcia na studia
Jak Frank nazywał studia? Dyplom studiów wyższych z zawierania kompromisów. Przypomniałem sobie, jak ostatni raz widziałem się ze starym poetą na parę dni przed moim wyjazdem z Hawajów.Pogadaliśmy przez chwilę; Frank ponarzekał na nogi – jego zdaniem odciski i haluksy były bezpośrednim skutkiem wtłaczania afrykańskich stóp w europejskie buty – i wreszcie zapytał mnie, czego się spodziewam po studiach. Odpowiedziałem, że nie wiem. Frank potrząsnął swoją wielką, posiwiałą głową.
– No właśnie – powiedział. – W tym problem, mam rację? Nie wiesz. Jesteś taki sam jak cała reszta młodzików. Wiesz tylko tyle, że teraz trzeba iść na studia. A dorośli ludzie, którzy powinni mieć więcej oleju w głowie, którzy przez tyle lat walczyli, żebyś miał prawo iść na studia, tak się z tego cieszą, że nie powiedzą ci prawdy. Nie zdradzą ci prawdziwej ceny przyjęcia na studia.
– To znaczy?
– Że swoją rasę musisz pozostawić przy wejściu – stwierdził. – Że musisz opuścić swoich. – Popatrzył na mnie uważnie znad okularów do czytania. – Musisz coś zrozumieć, chłopcze. Na studia nie idziesz po wykształcenie. Idziesz tam po to, żeby cię wyszkolili.
Tam cię wyszkolą, żebyś pragnął rzeczy, których nie potrzebujesz. Wyszkolą cię, jak manipulować słowami, tak żeby przestały cokolwiek oznaczać. Wyszkolą cię, jak zapomnieć to, co już wiesz. Tak cię wyszkolą, że zaczniesz wierzyć w to, co usłyszysz o równych szansach, amerykańskim śnie i całym tym gównie. Dostaniesz piękny gabinet, będą cię zapraszać na eleganckie kolacje i mówić, że przynosisz chlubę swojej rasie. Aż w końcu zechcesz rządzić sam, a wtedy pociągną za łańcuch i dadzą ci poznać, że jesteś czarnuchem; dobrze wyszkolonym i opłacanym, ale zawsze jednak czarnuchem.
– Co chcesz przez to powiedzieć, że nie powinienem iść na studia?
Frank opuścił ramiona i opadł z westchnieniem na oparcie fotela.
– Nie. Tego nie powiedziałem. Musisz iść na studia. Ja ci tylko mówię, żebyś miał oczy otwarte. Nie daj się uśpić.
Uśmiecham się, wspominając starego Franka i jego slogany z ery Czarnej Siły – brakowało mu tylko kolorowego afrykańskiego kaftana dashiki. Pod pewnymi względami Frank był równie niereformowalny jak moja matka, równie niewzruszony w swoich przekonaniach, tkwiący w hawajskim zakrzywieniu czasoprzestrzeni, gdzie czas nie ruszył z miejsca od lat sześćdziesiątych. Miej oczy otwarte, ostrzegał Frank, ale w słonecznym Los Angeles wcale nie było to takie łatwe. Trudno było zachować rasową czujność, kiedy szło się spacerkiem po kampusie Occidental College, parę mil od Pasadeny z jej szpalerami drzew i hiszpańskimi dachówkami. Studenci byli przyjaźni, nauczyciele pozytywni. Była jesień 1979 roku – prezydentura Cartera, kolejki na stacjach benzynowych i narodowa skrucha za Wietnam miały się ku końcowi, powoli nadchodził Reagan i kampania „Dumniejsi, silniejsi, lepsi”. Wyjeżdżając z kampusu i jadąc autostradą w kierunku modnych, zamożnych dzielnic, takich jak Venice Beach czy Westwood, łatwo było zapomnieć, że palmy sterczące zza wysokich betonowych barier rosną w biednych obszarach pełnych przemocy, takich jak East L.A. czy sławetna dzielnica South Central. Los Angeles, a przynajmniej te części, w których się bywało, nie różniło się zbytnio od Hawajów. Było tylko większe i dawało lepszy dostęp do fryzjerów, którzy potrafili strzyc jak należy.
Tak czy inaczej większość czarnych studentów naszej uczelni nie wydawała się zbytnio przejmować zawieranymi kompromisami. Było nas dość, żeby stworzyć własne duże grono i czas wolny spędzaliśmy razem, podróżując całymi grupami. Na pierwszym roku, kiedy jeszcze mieszkałem w akademiku, odbywaliśmy takie same nasiadówki jak kiedyś z Rayem i innymi czarnymi znajomymi na Hawajach; powtarzały się te same szemrania i narzekania. Poza tym wydawaliśmy się mieć dokładnie takie same zmartwienia jak biali studenci obok nas. Jak przeżyć zajęcia. Jak znaleźć dobrze płatną pracę po studiach. Jak zaliczyć jakąś dziewczynę.
Przypadkowo odkryłem jeden z lepiej strzeżonych sekretów na temat czarnych: a mianowicie, że większość z nas w ogóle nie interesowała się buntem; że w większości mieliśmy dosyć ciągłego rozmyślania na temat naszej przynależności rasowej; że jeśli nawet głównie trzymaliśmy się razem, to raczej dlatego, że w ten sposób najłatwiej było o tym nie myśleć — łatwiej niż cały dzień się wkurzać albo zastanawiać, co ci biali o tobie myślą.
Dlaczego więc nie mogłem sobie odpuścić?
Nie wiem. Może dlatego, że ominął mnie luksus stabilnego zakorzenienia we własnej grupie rasowej. Kiedy wyrastasz w jakiejś zakazanej dzielnicy w rodzaju Compton, już samo przeżycie staje się czynem rewolucyjnym. Dostajesz się na studia i cała rodzina ci kibicuje, wszyscy się cieszą, że zdołałeś uciec; w ogóle nie pojawia się pytanie, czy kogoś swoją decyzją nie zdradziłeś. Ale ja nie urodziłem się w Compton czy Watts – ja musiałem uciekać wyłącznie od własnych wątpliwości. Bardziej przypominałem czarnych studentów, którzy dorastali na przedmieściach i których rodzice zdążyli już zapłacić cenę za ucieczkę. Można ich było poznać natychmiast po tym, jak mówili, z kim siadali w stołówce. Kiedy się ich naciskało, tylko prychali i wyjaśniali, że nie godzą się na szufladkowanie. Twierdzili, że nie określa ich kolor skóry. Że są jednostkami.
*Fragmenty książki Baracka Obamy „Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu”, w tłumaczeniu Piotra Szymczaka(wyd. Agora). Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Czytaj też:
Malia i Natasha Obama. Na nowym zdjęciu widać, jak zmieniły się córki byłego prezydenta USA