Reżyser „Ostatniego Komersu”: W polskim kinie jest jak u żony pana Hołowni

Reżyser „Ostatniego Komersu”: W polskim kinie jest jak u żony pana Hołowni

Dawid Nickel, reżyser „Ostatniego Komersu”
Dawid Nickel, reżyser „Ostatniego Komersu” Źródło: Jakub Socha
Osoby LGBT+ są wręcz wymazywane z polskiej kinematografii. Nie chodzi nawet o to, że nie mają reprezentacji. Ich po prostu w ogóle nie ma. W polskim kinie jest jak u żony pana Hołowni, która kiedyś stwierdziła, że nie zna żadnego geja chcącego wziąć ślub – mówi „Wprost” Dawid Nickel, reżyser „Ostatniego Komersu”, filmu okrzykniętego najlepszym debiutem roku.

Wprost: Pański film, który premierę będzie miał 18 czerwca, na 45. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni przed kilkoma miesiącami dostał m.in. nagrodę dla najlepszego filmu mikrobudżetowego. To jak się w Polsce robi takie „budżetowe” filmy?

Dawid Nickel: Z bardzo dobrą producentką Martą Habior robi się bardzo dobrze. Twórczo naprawdę nie mogłem narzekać.

Ale w jednym z wywiadów powiedział pan, że kolejny raz nie podjąłby się pan robienia filmu za 700 tysięcy złotych.

Jednak 700 tysięcy brutto to bardzo mało na film. To było kino, które wymagało więcej kombinowania, niż w wysokobudżetowej produkcji. Nie mieliśmy profesjonalnego zaplecza, nie mieliśmy nawet miejsca, w którym moglibyśmy odpocząć między zdjęciami.

Czyli głównie chodzi o partyzanckie warunki na planie.

Tak. Chciałem np. realizować film w Kędzierzynie-Koźlu, a było nas stać tylko na 4 dni zdjęciowe w Jeleniej Górze, resztę musieliśmy robić pod Warszawą, zdjęcia były dojazdowe. Tymczasem sądzę, że dobrze z ekipą wyjechać na zdjęcia, tworzą się w ten sposób więzi, o które w przypadku planu „dojazdowego” trudniej.

Ale też nie chcę nikogo obrazić podkreślając, jak bardzo partyzanckie były te warunki, po prostu porównując nasz plan, do planu filmu z budżetem w wysokości 5 milionów złotych, trudno nie dostrzec różnic.

To nic odkrywczego, ale pieniądze dają swobodę w działaniu. Ale dziś o pieniądzach nie myślę. Cieszę się, że kina znów są otwarte, że mój film premierę będzie miał w kinie, a nie na streamingu.

Poza tym naprawdę ciężko zrealizować debiut w wieku trzydziestu lat. A mikrobudżety dają taką możliwość, pozwalają młodym ludziom stawiać pierwsze kroki w świecie filmu. To o tyle ważne, że do niedawna obowiązywał pogląd, że trzeba mieć prawie 40 lat, by móc zrobić swój film, a wiadomo, że twórcy 40-letniemu ciężko pochylać się nad tematami dotyczącymi nastolatków. Dobrze, że młodzi ludzie mogą dostać dofinansowanie. Jest mniej pieniędzy, ale mamy więcej odwagi.

Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam. Ale faktycznie, kiedy mówimy o „młodym reżyserze”, to on zazwyczaj już jest po 40-stce. Z „młodymi aktorami” często bywa tak samo.

Za miesiąc będziemy na festiwalu „Młodzi i film”. I na 10 filmów biorących w nim udział, aż 7 wyreżyserowali ludzie po czterdziestce. To jednak o czymś świadczy. Oczywiście nie chce nikogo dyskryminować ze względu na wiek. Każdy ma swój czas i wiek na debiut, ale chcę zwrócić uwagę na „system”, który pozwala ci zadebiutować i na to, że w Polsce jest on szalenie trudny. Myślę, że program mikrobudżetowy to bardzo dobra alternatywa.

Artykuł został opublikowany w 24/2021 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.