Od pierwszych minut jasnym staje się, że widzowie zainteresowani czymś na wzór sequela „Jestem Bogiem”, wyjdą z kina przynajmniej zdziwieni. Oto, skonstruowany z klocków lego, statek kosmiczny wpada w rój meteorów, czemu przygląda się, siedzący za wielką konsolą wszechświata, przyodziany w bluzę z kapturem i czapkę z daszkiem, Syn Boży Jezus Chrystus o twarzy Sebastiana Fabijańskiego. Za sterami zabawkowego wehikułu siedzi Kamil Janiak, lat 32 i to ostatni moment, kiedy widzimy go mającego wpływ na kierunek, w którym się porusza.
Ukryty w mieście krzyk
Choć dziś polski hip-hop częściej rozbrzmiewa na ogrodzonych ze wszystkich stron świata zamkniętych osiedlach i w drogich - wziętych w leasing - furach, to swoje początki miał w blokach, takich jak ten, w którym swoje szare życie wiedzie Kamil. Niedoszły raper, co nagrałby płytę, gdyby tylko miał beaty, gnieździ się w mieszkaniu z przyrodnią siostrą i chorą z uzależnienia od alkoholu matką. Nagrywanie idzie mu jak rozbieranie zeschniętej choinki, której igły zaczynają piętrzyć się na nieodkurzanym dywanie. Co dzień ucieka z domu w rozpadających się butach, po drodze opalając na klatce lufkę z resztkami zioła.