Z moim rozmówcą spotykam się w jego miejscu pracy. Dominik jest chodzącą wizytówką warszawskiego JuniorInk – Najgorsze Studio w Mieście. Po jego głowie, szyi i dłoniach wiją się precyzyjnie wykonane przez artystów tatuaże. Choć widać tylko kilka z nich, to nie mam najmniejszych wątpliwości, że niemal całe jego ciało pokryte jest tuszem. Do studia co chwilę przychodzą nowi ludzie, nieustannie dzwoni również telefon i przerywamy rozmowę, by mógł ustalić dla klientów terminy sesji z poszczególnymi artystami.
Tatuaż, jest modny i pożądany. Jest dziełem sztuki, ozdobą, manifestem i pamiątką. Jest również elementem języka kultury, który na stałe wrósł w naszą rzeczywistość.
Maciej Drzażdżewski, „Wprost”: Pamiętasz swój pierwszy tatuaż?
Dominik Mądrachowski: Oczywiście, że pamiętam. Robiliśmy go sobie wspólnie z kolegami na sobie. To było w Zielonej Górze, w okolicach 1988 roku, czyli miałem całe 14 lat – zdecydowanie za wcześnie na coś takiego. Robiliśmy to odpowiednio przygotowaną struną do gitary. Spotkaliśmy się w domu u kolegi i ustaliliśmy wzory, które nawiązywały do subkultury metalowców, czyli jakieś pentagramy i inne tego typu historie. Najpierw kolega zrobił tatuaż mi, potem ja jemu. Co ważne, w trakcie do domu przyszedł jego tata. Gdyby to moi rodzice zobaczyli taką sytuację, to pewnie zostalibyśmy „zamordowani” przez mojego ojca, ale tata kolegi to był taki rock’n’rollowy człowiek w długich włosach, spojrzał na nas z politowaniem i powiedział: chłopaki, czym wy to dziaracie, ja wam zaraz przygotuję odpowiednie narzędzie. Później zniknął na 15 minut i wrócił z idealnie przygotowaną kolką, mówiąc: dziarajcie się, a ja uciekam do pracy.