„Wiedźmin: Rodowód krwi”. „Pozostaje tylko gorycz i rozczarowanie”

„Wiedźmin: Rodowód krwi”. „Pozostaje tylko gorycz i rozczarowanie”

„Wiedźmin”, sezon 2.
„Wiedźmin”, sezon 2. Źródło: Netflix
Zaczęło się przed laty nader skromnie, od stosunkowo krótkiego opowiadania, a kończy na hollywoodzkich przepychankach, milionowych kontraktach, wojnach między fanami a producentami i niepewnej przyszłości jak najbardziej pewnej marki. Jak podsycane plotkami awantury o Geralta z Rivii odbiją się na popkulturowym fenomenie z Polski? I czy warto oglądać serial Netflixa „Wiedźmin: Rodowód krwi”?

Może i nadszedł, jak pisał Andrzej Sapkowski, od bramy Powroźniczej, ale oddalił się jakby po angielsku. Aczkolwiek z hukiem. Ten swoisty paradoks wyjaśnić można łatwo, bo chyba nikt się nie spodziewał, że Henry Cavill zdejmie bielutką perukę, pognie gumowy miecz i bezceremonialnie rzuci rolę, o której mówił zawsze jak o wymarzonej. I to, mogło się wydać postronnym obserwatorom, niemal z dnia na dzień. Rzecz jasna nie była to na pewno decyzja podjęta na chybcika, a pod pokrywą wiedźmińskiego gara buzowało już od dłuższego czasu.

Bo nie dość, że fani głośno wyrażali to swoje rozczarowanie, to złość na decyzje scenariuszowe i wybory formalne podejmowane przez Lauren Schmidt Hissrich, która serialem Netflixa zawiaduje od samego początku, to jeszcze doszły do tego plotki, jakoby mało komu na planie w ogóle na tym całym „Wiedźminie” zależało.

Fala krytyki miała również swoje typowo hejterskie odpryski zahaczające o groźby karalne, a Tomek Bagiński, pełniący rolę producenta, dzielnie odpierał podobne ataki w swoich mediach społecznościowych i prostował sensacyjne newsy odnośnie tego, co dzieje się za kulisami.

Źródło: Wprost