W najnowszym filmie Michela Franco meksykańskie Acapulco jest dla głównego bohatera niczym mityczne Bieszczady, o ucieczce w które marzymy po porzuceniu pracy w korpo. Dlaczego żyjący w niewyobrażalnym dla zwykłego śmiertelnika dostatku mężczyzna w okamgnieniu rezygnuje ze swojego dotychczasowego życia? W tym filmie nic nie jest tym, czym się wydaje.
Praca, obowiązki, podatki, okresowe wizyty u lekarzy – proza życia jest bezlitosna. Nieustannie ktoś domaga się uwagi, czasu i opinii na każdy możliwy temat. Od czasu do czasu przerywamy sobie ten koszmar urlopem, z którego wracamy jak na ścięcie. Znów dajemy się wciągnąć upiornej rutynie i szarej codzienności. Męczące.
A gdyby tak zostawić to wszystko w cholerę, wyjechać do Meksyku, usiąść na plaży, popijać zimne napoje i dzień w dzień roztapiać się na słońcu? Kuszące, prawda? Tak właśnie zrobił bohater najnowszego filmu Michela Franco „Sundown”. Choć akurat jemu wielu mogłoby pozazdrościć „szarej codzienności”.
Czytaj też:
Hipnotyczna moc „Aftersun”. Relacja młodego ojca i dojrzewającej córki