„Simpsonowie” zalegalizowali popkulturę.
Kulturę popularną lubi prawie każdy, ale prawie nikt do tego się nie przyznaje. Do tej pory większość osób zaglądających na serwisy internetowe typu pudelek.pl wstydzi się do tego przyznać – przecież to takie nieinteligentne i mało ambitne. Nic w tym dziwnego. Każdy z nas od małego był wychowywany w przekonaniu, że prawdziwa kultura to opasłe książki, teatralne dramaty, lub opery z libretto po włosku. A to, co fascynuje małe dzieci najbardziej, czyli komiksy, gry komputerowe, czy kolorowe magazyny, było zakazane i można było tego używać tylko z daleka od czujnego wzroku rodziców i wychowawców.
Czym skorupka za młodu nasiąknie, to ukrywa do końca życia. Dlatego zaglądamy na pudelka, ale wstydzimy się o tym mówić. Na całe szczęście nakręcono „Simpsonów". Ten powstały w 1987 roku serial to popkultura w pełnej krasie. Jej najlepsze wcielenie, które bawiąc uczy i ucząc bawi. Gag goni gag, każda kolejna scena jest śmieszniejsza od poprzedniej. A jednocześnie ten serial co chwila uderza z siła wodospadu w stereotypy, jakimi jesteśmy przesiąknięci, nic sobie nie robiąc z reguł politycznej poprawności. Tego właśnie trzeba było.
Twórcy „Simpsonów" pokazali, że przedrostek „pop” przed słowem kultura nie oznacza, że jej wszelkie wytwory muszą być kulturą klasy B. Dowiedli, że także komiksem, czy animacją można wzruszać, prowokować, wzbudzać refleksję – tak jak czynili to wielcy mistrzowie swymi opasłymi książkami i włoskimi librettami. Dlatego dobrze się stało, że „Simpsonowie” wreszcie trafili do kin. Do tej pory można było oglądać ich tylko w telewizji – oazie produktów pseudokulturalnych. Wielki ekran stereotypowo zarezerwowany jest do prezentowania przejawów kultury wyższej. „Simpsonowie” zdecydowanie do niej należą. Tak jak cała popkultura, która stała się po prostu kolejnym stylem działań artystycznych. Dzieła artystyczne zawsze dzieliły się na dobre i złe. Te same kryteria należy stosować wobec przejawów kultury popularnej.
Agaton Koziński
„Simpsonowie: Wersja kinowa" („The Simpsons Movie”), reż. Matt Groening, USA, 2007
Czym skorupka za młodu nasiąknie, to ukrywa do końca życia. Dlatego zaglądamy na pudelka, ale wstydzimy się o tym mówić. Na całe szczęście nakręcono „Simpsonów". Ten powstały w 1987 roku serial to popkultura w pełnej krasie. Jej najlepsze wcielenie, które bawiąc uczy i ucząc bawi. Gag goni gag, każda kolejna scena jest śmieszniejsza od poprzedniej. A jednocześnie ten serial co chwila uderza z siła wodospadu w stereotypy, jakimi jesteśmy przesiąknięci, nic sobie nie robiąc z reguł politycznej poprawności. Tego właśnie trzeba było.
Twórcy „Simpsonów" pokazali, że przedrostek „pop” przed słowem kultura nie oznacza, że jej wszelkie wytwory muszą być kulturą klasy B. Dowiedli, że także komiksem, czy animacją można wzruszać, prowokować, wzbudzać refleksję – tak jak czynili to wielcy mistrzowie swymi opasłymi książkami i włoskimi librettami. Dlatego dobrze się stało, że „Simpsonowie” wreszcie trafili do kin. Do tej pory można było oglądać ich tylko w telewizji – oazie produktów pseudokulturalnych. Wielki ekran stereotypowo zarezerwowany jest do prezentowania przejawów kultury wyższej. „Simpsonowie” zdecydowanie do niej należą. Tak jak cała popkultura, która stała się po prostu kolejnym stylem działań artystycznych. Dzieła artystyczne zawsze dzieliły się na dobre i złe. Te same kryteria należy stosować wobec przejawów kultury popularnej.
Agaton Koziński
„Simpsonowie: Wersja kinowa" („The Simpsons Movie”), reż. Matt Groening, USA, 2007