Marzena Tarkowska, „Wprost”: Zwróciłam uwagę, że pierwszy rozdział pana książki „La Bestia” zaczyna się z perspektywy dziecka – fikcyjnej postaci Jorgego, który później był świadkiem m.in. katowania małego Luisa Garavito przez ojca. To świadomy zabieg czy też postać Jorgego była potrzebna do wypełnienia białych plam w historii pierwszych lat życia okrutnego mordercy?
Przemysław Piotrowski: Żeby wprowadzić czytelników w świat Luisa Garavito, chciałem pokazać tło Kolumbii lat 50., by mogli zrozumieć, jak wyglądał kraj w tamtym czasie. Dlatego stworzyłem fikcyjną postać Jorge wzorowaną na spotkanym przeze mnie Don Fernando. To starszy, ponad 80-letni pan, który sam dokładnie nie znał swojego wieku. Wychowywał się w latach 50. w Génovie, rodzinnej miejscowości Garavito. W pierwszym rozdziale, pt. „Narodziny zła” pokazałem, jak wyglądała ta miejscowość, jak kształtowały się klimaty polityczne tego czasu i co oznaczał dla mieszkańców okres La Violencia, czyli rzezi, która wybuchła w 1948 r., po zabójstwie kandydata na prezydenta, Gaitána. Zamieszki Bogotazo przeniosły się wtedy na prowincję, a to, co dzieje w interiorze w zasadzie do dziś nikogo nie obchodzi w dużych ośrodkach miejskich Kolumbii.
Polaryzacja polityczna dotarła do wioseczek i dżungli, doprowadzając do potwornych rzezi. Można to porównać do zbrodni wołyńskiej. Tylko, że u nas Wołyń trwał kilka miesięcy, a tam kilkadziesiąt lat.
Kolumbia wyrosła w kulcie przemocy i każdy z obywateli się z nią spotkał – albo kogoś stracił albo ma w rodzinie kogoś, kto w rzeziach brał udział. Pokazanie tego tak innego od naszego świata przed wprowadzeniem w historię Garavito było bardzo ważne.
Pana przewodnicy po tym kraju też byli świadkami przemocy?
Kolumbia jest chyba jednym z najbardziej niebezpiecznych państw Ameryki Południowej. Z różnymi formami przemocy zetknął się tam każdy, w tym Roberto, który nas ochraniał. Kiedyś ochraniał dwójkę Niemców, którzy chcieli zrobić reportaż o dzikich plemionach amazońskich. Zostali wtedy napadnięci i całkowicie rozebrani, wracali do miasta nadzy. Przewodnicy nie chcieli z nami pojechać w kilka miejsc, zwłaszcza po sytuacji w jednych z najgorszych slumsów na świecie, Ciudad Bolivar. Rządzą w nich kartele i gangi a policja nie zapuszcza się tam od dekad. Ale bardzo mi zależało, by tam pojechać, bo Garavito mieszkał głównie w takich miejscach. Trochę to na nich wymusiłem. Doszło tam do bardzo niebezpiecznej sytuacji. Odsyłam do lektury.
Rząd w Kolumbii ma władzę mniej więcej na 40 proc. terytorium kraju. W jego centrum można funkcjonować w miarę normalnie, ale góry, teren przy granicy z Ekwadorem oraz las amazoński są totalnie dzikie. Znajdują się tam gigantyczne uprawy koki. Najbardziej niebezpieczne są miasta łączące części „dziką” i „cywilizowaną”, bo przechodzą przez nie tony kokainy. Jeżeli byśmy tam pojechali i nagle wyskoczyli z aparatami i kamerami, informacja rozprzestrzeniłaby się lotem błyskawicy. I nikt nie dopytywałby, co robimy i czego tak naprawdę chcemy. Prawdopodobnie ktoś by nas zwinął. Dlatego nie pojechaliśmy do Jamundí, gdzie Garavito popełnił pierwsze morderstwo, ani do Villavicencio, gdzie został schwytany.
W tych miejscach tygodniowo policjanci znajdują po kilka trupów na ulicach, często oskórowanych albo zdekapitowanych, zresztą mundur policyjny nie chroni przed zarobieniem kulki.
Czy Kolumbijczycy opowiedzieli już w reportażach o postaci Garavito?Ciekawostką jest to, że nie. Każdy Kolumbijczyk zna jego historię. Ale nikt nie chce być kojarzony z najgorszym mordercą i pedofilem na świecie, a on otwiera wszystkie rankingi pod względem liczby ofiar. Do tego był niewyobrażalnie okrutny. Trudno nazwać go człowiekiem, był potworem.