Pomysł na serial „Warszawianka” nie wyszedł od ciebie, prawda?
Nie, zostałem dokooptowany do tego projektu. Sam pomysł wyszedł od Piotrka Fiedlera. Ale to wszystko jest dzieckiem Izy Łopuch, z którą pracuję od lat i uważam, że mamy taki przyjacielsko-kreatywny lot, mega się dogadujemy. Iza jest absolutnie najlepszą, najwybitniejszą producentką w tym kraju, a i ona chyba też uważa, że jestem niezły. Tylko coś, kurde, im nie szło. Ludzie, którzy dołączali do projektu, w ogóle go nie czuli. A kiedy przyszedłem, uznałem, że trzeba to wszystko skasować, zacząć od zera, zostawić samą ideę tego kolesia, zostawić tytuł, imię Czuły, i pracować nad tym dalej, wymyślić cały ten świat, postaci, fabułę od zera. Słuchaj, ja napisałem sam cały sezon serialu. Więc to było... stary, to było jak napisać pięć książek. Generalnie tak się nie robi, na zachodzie to niesłychane, żeby jeden koleś pisał cały, tak długi sezon.
Serial ma ciekawą konstrukcję, bo znany jesteś przecież ze ścisłych fabuł, a tutaj mamy bardziej zbiór scen często przypominających impresje. Czuły jest jądrem, wokół którego wszystko i wszyscy orbitują i nie ma tu intrygi per se. Ciekawy jestem, jak się to pisało.
Bo takie podejście nie pasowało do tego serialu. Okej, faktycznie nie ma tu intrygi w takim sensie jak u Johna Grishama, ale jest podróż bohatera, bez dwóch zdań. To gość, który zaczyna w jakimś punkcie, przechodzi przez sekwencję wydarzeń, mniej lub bardziej ze sobą połączonych, ale dociera do jej końca.
W pierwszej wersji tego projektu bardzo dużym wyzwaniem było to, żeby nie robić serialu, który jest, jak się to mówi, łukowy, czyli taki, jak te, przy których do tej pory pracowałem. Chcieliśmy zrobić coś bardziej epizodycznego, jak to się robiło kiedyś. Dzisiaj już chyba tylko sitcomy tak się kręci albo seriale komediowe. Strasznie mnie jarało to wyzwanie. I w trakcie wymyślania tej historii, pisania kolejnych wersji treatmentu, okazało się, że pewne wątki i historie są za duże, żeby zmieścić je w jednym odcinku, więc to zaczyna po prostu sobie tak łańcuchowo płynąć. Ale jestem absolutnie przekonany i wydaje mi się, że jak zobaczysz drugą część serialu, to przekonasz się, że te epizody z pierwszej opowieści układają się w dość konkretny łuk.
Mnóstwo ludzi, sugerując się punktem wyjścia i tytułem, mówi, że to jest takie polskie „Californication”. Nie ma się co od tego zupełnie odżegnywać, na pewno są tam jakieś ślady „Californication”, ale wydaje mi się, że po zobaczeniu serialu trochę ludziom przejdzie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.