Maciej Drzażdżewski, „Wprost”: Agnieszka Chylińska, O.S.T.R. i Sistars – to zaledwie trzy pozycje z bardzo długiej listy artystów, z którymi współpracowałeś. Jak to się stało, że mimo tak długiej obecności na polskiej scenie muzycznej, twoją solową twórczość poznajemy dopiero teraz?
Bartek Królik: Przyczyny są wręcz prozaiczne i mają charakter ekonomiczny. Nie było mnie stać na prowadzenie własnego zespołu, który jest w istocie zwykłą firmą. Pracowałem na rzecz innych artystów dotykając ich sukcesu, ale nie doświadczając go w pełni.
Żyję wyłącznie z muzyki, a każdy z projektów, w które się angażowałem był bardzo czasochłonny. Ludzie najczęściej nie wiedzą, że my, muzycy, nawet kiedy skończymy pracę i wrócimy do domu, by spędzać czas z rodziną, to nasze mózgi wciąż obsesyjnie procesują wszystkie niedokończone pomysły i „nierozwiązane zagadki”, które pojawiły się w pracy studyjnej, a wena twórcza nie występuje w ramach czasowych od 9-17.
Tak więc, faktycznie zajęło mi to bardzo wiele lat, ale myślę sobie, że chyba nie mogłem sobie wybrać lepszego czasu na debiut, bo jestem zwolennikiem tezy, że artysta im starszy tym lepszy. Jako dumny boomer czuję się dziś w swojej skórze lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiem, o czym chcę śpiewać i wiem, że nie są to trywialne lub chwilowe rzeczy. Mam w sobie większą głębię, jakąś historię za sobą i wciąż ochotę na przeżywanie czegoś nowego. Myślę więc, że to najlepszy czas na debiut, choć czasy wcale nie są łaskawe dla czterdziestolatków w szołbiznesie.