Maciej Drzażdżewski, „Wprost”: Po występie w „The Voice of Poland” na twój debiut czekaliśmy aż sześć lat, ale kiedy to się stało nie potrafiłeś się zatrzymać. Krótko po „Po tamtej stronie” pojawił się „Lumpeks”, a dziś spotykamy się przy okazji premiery twojej trzeciej płyty „Zaległości w miłości”. Masz w sobie głód tworzenia?
Arek Kłusowski: Jestem bardzo pracowitym artystą, który, kiedy czuje się niepotrzebny, to umiera. Czuję się wtedy, jak taki zwiędły bukiet kwiatów, z którego opadają liście. Natomiast, kiedy mam jakiś cel, to czuję, jak pojawiają się na tych kwiatach pączki i czuję, że żyję.
W cztery lata udało mi się nagrać trzy płyty. Z każdą wiąże się dużo perypetii i wykolejeń. Krótko po wydaniu pierwszej płyty zmieniłem wytwórnię, drugą wydałem na krańcu pandemii, ale nie mogliśmy jej ograć na festiwalach i koncertach, bo wszystko było jeszcze zamknięte i świat funkcjonował w określonym reżimie sanitarnym. Nie miałem więc przesytu pracy, a teraz w końcu mam możliwość, żeby nowy album wydać w odpowiednich warunkach i bez przeszkód.
Tytuł najnowszej płyty sugeruje, że postanowiłeś przyznać się do słabości i braków w pewnych obszarach życia. Nie bałeś się, że odsłonisz w ten sposób zbyt wiele?
Zastanawiałem się nad tym wielokrotnie. Ekshibicjonizm w mojej muzyce i tekstach jest stuprocentowy. Natomiast, jeśli chodzi o strefę mojego życia prywatnego, poza ekranem telefonu i poza miejscami, w których mówię wyłącznie o mojej pracy, to jest to bezpieczny, obwarowany wieloma przeszkodami, schron.