A gdyby tak wreszcie dać odpocząć Sienkiewiczowi? Porzucić patos, zaklęty w sarmackich wąsach patriotyzm i nie pudrować rzeczywistości historycznej karykaturalnym wręcz heroizmem? Gdyby tak uczynić bohaterów narodowych ludźmi z krwi i kości, pełnymi zwątpień, słabości i ułomności?
Nie wiem, czy Paweł Maślona zadał sobie te pytania, zanim zabrał się do realizacji swojego filmu. Wiem natomiast, że na bohatera ekranowej historii wybrał postać idealną do wcielenia takiej koncepcji w życie. „Kos” to doskonały film na nasze czasy.
Przypomina, że zatruwające naszą rzeczywistość wewnętrzne podziały to jedna z najgłębiej zakorzenionych polskich cech narodowych. Wskazuje palcem hamulec, który nie pozwala nam spełnić zbiorowego marzenia o ojczyźnie, w której wystarczy miejsca dla każdego.
Jakoś to będzie
Cały naród wskazał go na przywódcę. To w nim skupiły się nadzieje na scalenie rozszarpanego przez wrogie mocarstwa kraju. Tadeusz Kościuszko (Jacek Braciak) ma niełatwe zadanie zjednoczenia wszystkich Polaków w walce o niepodległość, a to oznacza, że musi namówić szlachtę, by pozwoliła stanąć do boju również chłopom. Mimo jego klarownych instrukcji, okazuje się, że herbowi nie mają zamiaru potraktować tego pomysłu poważnie. Wiedzeni ułudą o własnej wielkości są przekonani, że „szlachta na koń siędzie i jakoś to będzie”.