Maciej Drzażdżewski, „Wprost”: Spodziewałaś się, że ten Jeep zajedzie tak daleko?
Julia Rocka: Nie, w ogóle się nie spodziewałam, bo nigdy nie marzyłam o tym, że będę robić muzykę. Całe życie marzyłam, żeby być aktorką i dlatego też poszłam do szkoły aktorskiej. „Jeep” powstał bardzo spontanicznie przez pandemię. Zamknęli moją uczelnię i nie miałam co ze sobą zrobić. Odezwał się wtedy do mnie kumpel z liceum Michał Głomski z propozycją napisania piosenki, od razu się zgodziłam bo i tak nie miałam nic lepszego do roboty. Byłam przekonana, że utworu posłuchają wyłącznie moja mama, babcia i brat, ale okazało się, że bardzo szybko „Jeep” stał się viralem i nagle zaczęły się do mnie odzywać wytwórnie.
Całe moje życie odwróciło się o 180 stopni. Teraz jestem już po wydaniu debiutanckiej płyty, po zagraniu pierwszej trasy koncertowej i nadal nie mogę uwierzyć, jak bardzo zmieniła się moja rzeczywistość. Życie ma najwyraźniej na mnie lepszy plan niż ja sama i chyba trzeba się temu z pokorą poddać.
W którym momencie pomyślałaś sobie: no dobra, to się dzieje, trzeba w to iść i kiedy poczułaś się na to gotowa?
Wydaje mi się, że nadal nie jestem na to do końca gotowa i mam czasem wrażenie, że to sen. Ale to bardzo fajne uczucie. Cieszę się, że cały czas mogę się rozwijać, uczyć się śpiewać i grać koncerty. Mimo tego, że całe moje życie jest związane z aktorstwem, to wychodzenie na scenę podczas koncertu jest dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Powoli znajduję w sobie odwagę, by wyjść ze strefy komfortu, spróbować nowych rzeczy, ale tworzenie i granie muzyki na żywo to wciąż dla mnie nowość.