Wiktor Krajewski: Powiedziała pani kiedyś, że teatr nie jest od tego, żeby pokazywać to, co się dzieje na ulicy. Skoro nie jest od komentowania rzeczywistości, jaką rolę odgrywa?
Beata Ścibakówna: Moim zdaniem, teatr nie powinien jeden do jednego opowiadać tego, co dzieje się na ulicy, w polityce. Takie informacje, nawet w nadmiarze, mamy w wiadomościach w TV i w Internecie. Teatr jest miejscem, gdzie możemy – i powinniśmy – coś przeżyć, nad czymś zastanowić się, mieć refleksję nad sobą, swoimi emocjami, relacjami... Przeżyć pewnego rodzaju katharsis. W teatrze musimy dotknąć uniwersalnej prawdy.
Nie bez powodu wciąż wraca się do Szekspira, Słowackiego, Gombrowicza, Czechowa, czyli do klasyki, do wielkiej literatury.
Kiedy poczuła się pani prawdziwą aktorką?
Przez pierwsze lata po skończeniu studiów miałam potworną tremę, byłam przerażona i właściwie wszystkie moje premiery były niedobre.
Niedobre?
Niedobre, bo spalałam się nerwowo. W szkole teatralnej za moich czasów nie było zajęć nad skupieniem, nad koncentracją na roli, nad sposobami radzenia sobie z tremą. Mnie trema pożerała, a świadomość tego, jacy zacni goście siedzą na widowni, obezwładniała.
Musiałam sama się nauczyć, jak radzić sobie ze złą adrenaliną. Wtedy dopiero poczułam się pewnie, osadzona.
Dlaczego pani mama marzyła, żeby była pani nauczycielką języka angielskiego?
Bo sama chciała być nauczycielką.
Języka angielskiego?
Polonistką chciała być. A może chciała być po prostu nauczycielką? Ja nigdy nie miałam takich marzeń.
Były kłótnie w domu?
Nie! Kłótni nie było, ja po prostu rzadko bywałam w domu, gdyż miałam mnóstwo zajęć pozalekcyjnych. Ale kiedy zdawałam do szkoły teatralnej, rodzice chyba mieli nadzieję, że się nie dostanę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.