„Sweeney Todd” to zakalec wielkiego reżysera. A szkoda, bo zaczyn na ten film wyglądał bardzo smakowicie.
Tim Burton to jeden z największych wizjonerów kina. Każda jego produkcja zachwyca scenografiami przypominającymi sen nastolatka z wyjątkowo rozbudzoną wyobraźnią. Dokładnie tak samo jest w „Sweeney Todd". Tutaj także mroczne kadry (takie Burton lubi najbardziej – proszę sobie tylko przypomnieć pierwszą ekranizację „Batmana” z Jackiem Nicholsonem) porażają plastyczną maestrią, są dopracowane do ostatniego pociągnięcia pędzlem w najgłębszym rogu studia. Choćby scena, gdy para głównych bohaterów (Johnny Depp i Helena Bonham Carter) świętuje wspólny projekt. Ich taniec w starej piekarni to demoniczny majstersztyk realizatorski. Bo tylko demon mógł wpaść na pomysł, by tańczący dzierżyli w rękach tasaki i noże.
A jednak „Sweeney Todd" – mimo swej plastycznej perfekcji – nie zachwyca. Przede wszystkim dlatego, że ten film to musical. Tu następuje zgrzyt. Ma być mroczno, a nagle w dusznej scenerii bohaterowie zaczynają podśpiewywać. I robi się śmiesznie. I to nawet pasuje do Burtona, bowiem on zawsze był mistrzem czarnego humoru. Tyle że w tym przypadku to się nie sprawdza. Śpiew nie przełamuje mrocznych dekoracji, nie wnosi do nich, typowego dla Burtona, absurdu. Raczej razi i przeszkadza słabym wyczuciem chwili.
Szkoda straconej szansy. Gdyby reżyser w „Sweeney Todd" zastosował typowe dialogi, to z filmu zrobiłby perełkę, jedno z najlepszych swoich dzieł. A tak wyszła mu ciężkostrawna hybryda. Wyraźnie widać zmęczenie materiału. Burton konsekwentnie realizuje swą kinową wizję kręcenia filmów pełnych absurdalnego czarnego humoru. Jego problem polega na tym, że takie kino mało kto akceptuje i przez to on czuje się niedoceniony. Ale mimo wszystko nie powinien schodzić z raz obranej drogi. Z każdym kolejnym filmem grono jego fanów rosło i wcześniej czy później zacząłby być zaliczanym do twórców wybitnych – takie miano na pewno mu się należy. Musi tylko unikać takich zakalców jak „Sweeney Todd”.
„Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street" („Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street”), reż. Tim Burton, USA/Wielka Brytania, 2007
A jednak „Sweeney Todd" – mimo swej plastycznej perfekcji – nie zachwyca. Przede wszystkim dlatego, że ten film to musical. Tu następuje zgrzyt. Ma być mroczno, a nagle w dusznej scenerii bohaterowie zaczynają podśpiewywać. I robi się śmiesznie. I to nawet pasuje do Burtona, bowiem on zawsze był mistrzem czarnego humoru. Tyle że w tym przypadku to się nie sprawdza. Śpiew nie przełamuje mrocznych dekoracji, nie wnosi do nich, typowego dla Burtona, absurdu. Raczej razi i przeszkadza słabym wyczuciem chwili.
Szkoda straconej szansy. Gdyby reżyser w „Sweeney Todd" zastosował typowe dialogi, to z filmu zrobiłby perełkę, jedno z najlepszych swoich dzieł. A tak wyszła mu ciężkostrawna hybryda. Wyraźnie widać zmęczenie materiału. Burton konsekwentnie realizuje swą kinową wizję kręcenia filmów pełnych absurdalnego czarnego humoru. Jego problem polega na tym, że takie kino mało kto akceptuje i przez to on czuje się niedoceniony. Ale mimo wszystko nie powinien schodzić z raz obranej drogi. Z każdym kolejnym filmem grono jego fanów rosło i wcześniej czy później zacząłby być zaliczanym do twórców wybitnych – takie miano na pewno mu się należy. Musi tylko unikać takich zakalców jak „Sweeney Todd”.
„Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street" („Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street”), reż. Tim Burton, USA/Wielka Brytania, 2007