Dom złego PRL-u

Dom złego PRL-u

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wojciech Smarzowski znów zaprasza nas na bolesną wiwisekcję. W „Weselu” reżyser rozprawił się ze współczesną Polską, która mimo nagłego skoku cywilizacyjnego wciąż potrafi być ohydnie zaściankowa, tandetna i pijana do nieprzytomności. W „Domu złym” Smarzowski bierze na warsztat PRL. I jeśli komuś wydaje się, że już w „Weselu” reżyser zaprowadził widza do piekła, to oglądając „Dom zły” przekona się, że piekło ma wiele kręgów.
O ile „Wesele" miało pewien akcent optymistyczny – dwójce młodych bohaterów udaje się w końcu uciec z patologicznej wsi, gdzie rytm życia wyznaczają seks, wódka i pieniądze zarabiane na lewych interesach, o tyle w „Domu złym” nie ma mowy o żadnym happy endzie. O ile bowiem, zdaniem reżysera, współczesność daje nam szanse na normalność, o tyle PRL był jedną wielką pułapką – tytułowym „Domem złym” – z którego nie było gdzie i jak uciec, a zostając w nim nieuchronnie człowiek coraz bardziej zaplątywał się w pajęczynę grzechu. W Polsce „B” przełomu lat 70-tych i 80-tych jaką w filmie przedstawia reżyser, do wyboru są tylko trzy drogi – można zapić się na śmierć, można współpracować z władzą (czyli – w tym przypadku SB), albo można kombinować i szukać różnych okazji na szybkie wzbogacenie, z tymże to ostatnie i tak prowadzi do zapicia się na śmierć, bo z pieniędzmi nie ma za bardzo co zrobić. Bohaterowie nie narzekają zresztą na biedę – to nie jest ta Polska z „Wesela”, w której każdy kombinuje jak zarobić parę złotych. Tu większą siłę przebicia od złotówek mają przydziałowe papierosy – policjant, który chce przekonać informatorów do wyzwań nie wciska im do rąk banknotów z Waryńskim, czy innym Kościuszką. Proponuje im papierosy. Bo w czasie stanu wojennego pieniądze mają wartość zbliżoną do papieru, na jakim je wydrukowano.

O tym, że życie w PRL jest pułapką bez wyjścia przekonuje los głównego bohatera – Edwarda Środonia (w tej roli Arkadiusz Jakubiak). Środoń po śmierci żony i przepiciu znacznej części wspólnego dorobku postanawia rozpocząć nowe życie, gdzieś z daleka od rodzinnych okolic Szczecina. Wyrusza więc na drugi koniec Polski – pod Rzeszów, gdzie ma przejąć stanowisko technika w jednym z PGR-ów. Po drodze jednak zaskakuje go burza i chcąc nie chcąc musi się zatrzymać w stojącej na uboczu chatce małżeństwa Dziabasów (Kinga Preis i Marian Dziedziel). U Dziabasów Środoń spędzi tylko jedną noc, ale jej konsekwencje będą na tyle poważne, że cztery lata później znów trafi do domu Dziabasów – tym razem w towarzystwie milicji, która zostanie tam wysłana w celu rozwikłania tajemniczych okoliczności śmierci wszystkich domowników. Choć jak się potem okaże tak naprawdę nie chodzi o odkrycie prawdy, ale o przyjęcie takiej wersji zdarzeń, która będzie wygodna dla lokalnej elity partyjno-bezpieczniackiej.

Historia opowiadana jest w dwóch planach – sceny z roku 1978 przeplatają się z opisem wizji lokalnej z 1982 roku. Obie te rzeczywistości łączy jedno – hektolitry wypijanego przez bohaterów alkoholu. Piją wszyscy – Środoń, goszczący go Dziabasowie, ale również milicjanci na służbie, biegły sądowy, esbek, który monitoruje śledztwo i prokurator, który nie jest w stanie nawet utrzymać się na nogach. Nie pije tylko dowodzący akcją porucznik Mróz – ale jak się potem okaże powstrzymuje go przed tym tylko esperal, który zresztą w finale zostanie mu usunięty za pomocą noża… Drugą cechą wspólną jest całkowita dezintegracja więzi międzyludzkich. Tradycyjna polska gościnność okazuje się śmiertelną pułapką zastawioną na podpitego Środonia. Małżeństwo okazuje się grą w to, kto kogo pierwszy oszuka i wyroluje. Przyjaźń między milicjantami trwa tylko do momentu, gdy odwrócą się do siebie plecami – wtedy natychmiast jeden donosi na drugiego esbekowi licząc na awans, uzyskanie paszportu, albo po prostu chcąc zaszkodzić nielubianemu rywalowi. Najbardziej uczciwy jest w tym wszystkim esbek – on nie kryje, że jeśli chce komuś wyrządzić przysługę to oczekuje czegoś w zamian. A porucznik Mróz, który chce wyrwać się z tego zaklętego kręgu i zrobić coś dobrego szybko odkryje, że człowiek porządny może w tym świecie tylko umrzeć.

Film jest naturalistyczny aż do bólu – reżyser z jakąś masochistyczną przyjemnością prezentuje bez żadnych „upiększaczy" całą ohydę prowincjonalnej Polski z okresu późnego Gierka i wczesnego Jaruzelskiego. Drogi spływają błotem, ściany pokrywają ohydne tapety, wódkę pije się ze szklanek, a prokurator rzyga do kominka – i tak w kółko, przez ponad dwie godziny. A najgorsze jest to, że ucieczki z tego świata nie ma – wieś pod Szczecinem, jest tak samo ohydna, jak wieś pod Rzeszowem. Żeby zaś opuścić kraj trzeba zdobyć łaskę SB od której zależy wydanie delikwentowi paszportu. Cena tej łaski jest jednak tak wysoka, że i tak – nawet z paszportem w kieszeni – nigdy nie uciekniemy od cienia PRL.

Cenne w filmie jest to, że choć opowiada o PRL – to jednak unika mierzenia się z wielką historią. Przeciwnie – bohaterowie postępują w większości według maksymy wyrażanej przez porucznika Mroza i „w politykę się nie mieszają". Oni tylko funkcjonują w ramach małego lokalnego układziku władzy, w którym milicja jest po to, by kryć SB, a SB kradnie cukier i traktory z PGR. I tyle. No przepraszam – są jeszcze zwykli ludzie, którzy „dorabiają” na handlu bimbrem. A więc nie uciemiężony w Jałcie Chrystus Narodów tylko „Polska właśnie”. Polska nieheroiczna i niesolidarnościowa – tylko Polska pijana do nieprzytomności.

Morał z tej historii można wyciągnąć tylko wtedy, jeśli zestawimy „Dom zły" z „Weselem”. Bo te filmy, bardzo podobne w swojej poetyce, stanowią coś na kształt pewnej większej całości, rejestracji losów dwóch kolejnych pokoleń Polaków. Jeśli spojrzymy na to w ten sposób to morał jest optymistyczny. Chociaż zdaniem reżysera wciąż siedzimy w szambie to dziś możemy przynajmniej wystawić głowę na świeże powietrze. Jeszcze trzydzieści lat temu pozostawało nam tylko iść na dno
    
Artur Bartkiewicz