Publiczność, która gości w świecie Gilliama po raz pierwszy, szybko zorientuje się skąd takie problemy reżysera z pozyskiwaniem funduszy na kolejne produkcje. Nie jest to kino, które rozpieszcza widownię. Nie zabiega o nią. Nie przyciąga uwagi za wszelką cenę. Jest to raczej ten rodzaj kina, do którego trzeba chcieć wejść - lecz jeśli się już przestąpi próg, to za nic nie ma się ochoty stamtąd wychodzić.
Ukazany w filmie Londyn, to miasto ponure, brudne i wyprane z kolorów. Przeciętny mężczyzna zachowuje się jak zwierzę, rodzice wyżywają się na dzieciach, a te i tak zdają się nie dostrzegać już nic, poza ekranem przenośnej konsoli. Szczęśliwie, akcja toczy się też w ciekawszym uniwersum. W imaginarium Parnassusa jest wszystko, co można sobie wymarzyć. Są baśniowe wzgórza i cukierkowe wieże, jak z książek Roalda Dahla. Są rzeki pełne mleka i malowane przez Salvadora Dali drabiny aż po samo niebo. Wreszcie, można popłynąć gondolą po rzece wyjętej z płócien Moneta. Jest pięknie. Nic dziwnego, że bohaterowie filmu tylko czekają aż znów będzie dane zanurzyć im się w imaginarium. Można dyskutować, czy użyta tu technika C.G.I. była najlepszym wyborem i czy obraz nie byłby ciekawszy, gdyby twórcy zostali zmuszeni do większej kreatywności. Jednak Gilliam całkowicie ujmuje swoją romantyczną ideą: niezależnie od tego gdzie i w jakich warunkach przyjdzie ci żyć, zawsze możesz uciec w świat wyobraźni, a może nawet: zawsze możesz uciec w świat kina, a Terry Gilliam jest twoim Parnassusem.
Komentując ten obraz trudno nie wspomnieć o tragicznej śmierci Heatha Ledgera, która wstrząsnęła jego współpracownikami. Podobno pierwszą myślą Gilliama było porzucenie projektu, lecz przyjaciele artysty oraz ekipa przekonali go, że prawdziwym hołdem dla zmarłego będzie dokończenie zdjęć. Twórcy zdecydowali, że postać Tony’ego, którą grał Ledger będzie zmieniać twarze za każdym razem, gdy przekroczy granice pomiędzy światami i tak oto w produkcję zostali zaangażowani: Johnny Depp, Jud Law i Collin Farrell. Trudno ocenić czy była to decyzja słuszna, bowiem ostatni film tak utalentowanego aktora po prostu musiał ujrzeć światło dzienne. Rzeczywiście, był to fantastyczny pomysł na uczczenie jego osoby - szkoda tylko, że trochę zmarnowany.
Z wszystkich czterech wcieleń Tony’ego najlepiej wypada Collin Farrel. Sam Ledger miał najmniej okazji ku temu, by zaprezentować swój talent. Sceny, w których zdążył zagrać są raczej skromne i nieefektowne. Mimo wszystko należy docenić jego występ. Trochę rozczarował krótki i oszczędny epizod Johnny’ego Deppa.
Parnassus miał być jeszcze jednym filmem o potędze kina i sile wyobraźni. Nijak się to miało do składania hołdu Ledgerowi i właściwie już w trakcie produkcji wiadomo było, że sprawa jest przegrana. Scenarzysta Charles McKeown dopisał scenę, zresztą szalenie kiczowatą, w której jedno z wcieleń Tony’ego wygłasza frazesy o tym, jak pięknie jest umrzeć w kwiecie wieku i dzięki temu żyć wiecznie w pamięci ludzkości. Gilliam zdecydował się też pozostawić wszystkie fragmenty, które udało się nakręcić jeszcze za życia Ledgera, a które w normalnych warunkach niechybnie wyciąłby już przy pierwszej sesji montażowej. Do tego dochodzą kuriozalne ujęcia, w których bohaterowie mówią, że Tony gdzieś jest (za ścianą), coś robi (puka - słychać pukanie), ale widowni ani na chwilę nie dane jest go ujrzeć. Wiele scen jest też zwyczajnie przegadanych i film niemiłosiernie się dłuży. Reżyser zupełnie nie poradził sobie z rozłożeniem akcentów fabularnych. Pytanie tylko czy w ogóle mógł sobie z tym poradzić. Zadanie, które przed sobą postawił przypomina trochę łatanie całkowicie rozdartego materiału. W konsekwencji Parnassusa nie ogląda się komfortowo.
Pikanterii nadaje temu obrazowi postać diabła. Twórcy nadali mu, dosyć poufale, swojskie imię Nick, które jest zapewne aluzją do staroangielskich opowieści ludowych, w których Szatan występował jako "Old Nick". Obsadzony w tej roli Tom Waits jest rewelacyjny. Amerykanin, wręcz urodził się po to żeby zagrać diabła - lecz nie tego znanego teologom, a raczej wszystkim fanom baśni i ludowych wierzeń. Drobnego cwaniaczka i hazardzistę, bardziej Faustowskiego romantyka, niż groźnego Lewiatana. Znudzony, wędruje po świecie i mąci w głowach. Zwłaszcza, że w uniwersum Parnassusa na próżno szukać śladów Boga.
Nie pozbawiony wad, Parnassus, to z pewnością film ciekawy. Tak, jak większość filmów Gilliama, nie ogląda się go dla efektownej fabuły, czy rzemieślniczego kuszntu, ale dla fantastycznych wizji i dziwnie znajomych sennych marzeń. Mimo wszystko, gorąco polecam, chociażby po to by pożegnać w kinie Heatha Ledgera.