Gdyby Arthur Conan Doyle miał okazję obejrzeć najnowszy film o przygodach Sherlocka Holmesa i doktora Watsona nigdy by się sam nie domyślił, że… ogląda film o stworzonym przez siebie bohaterze. Fani mistrza dedukcji z Wysp Brytyjskich mogą stwierdzić wręcz, że angielski reżyser Guy Ritchie zbeszcześcił pamięć o najlepszym detektywie wszechczasów. Jednak jeśli na sprawę spojrzeć chłodnym okiem trzeba stwierdzić, że były mąż Madonny po prostu zreinterpretował mit. I że zrobił to całkiem sprawnie, choć film pozostawia niedosyt.
O tym, że Sherlock Holmes zajmuje niepoślednie miejsce w brytyjskiej pop-kulturze niech świadczy fakt, że 58 procent Brytyjczyków jest przekonana, że bohater powieści Doyle’a był postacią realną, co stawia go w jednym szeregu z… Winstonem Churchillem, o którego realności przekonanych jest niewielu więcej mieszkańców Wysp. Ritchie porywając się na ekranizację przygód Holmesa musiał się więc zmierzyć z pewnym mitem. Kto oglądał „Przekręt", albo „Porachunki" nie będzie zdziwiony faktem, że reżyser zrobił to w sposób mocno nieszablonowy.
Każdy kto choć raz spotkał się z dziełami Doyle’a ma przed oczyma obraz Holmesa jako nienagannego dżentelmena, wprawdzie nieco ekscentrycznego, ale generalnie prezentującego maniery charakterystyczne dla Anglików z wyższych sfer żyjących w epoce wiktoriańskiej. Czyli herbatka o piątej, erudycja i charakterystyczna brytyjska flegma. Jego wierny druh doktor Watson jest zaś sympatycznym safandułą, który nie nadąża za lotnością umysłu swojego przyjaciela, jest nieco strachliwy, a jego główną rolą jest otwieranie szeroko ust w niemym zachwycie kiedy Sherlock w oparciu o jakiś zupełnie nieistotny detal stwierdza, że mordercą był „X". Wy też macie taki obraz przed oczyma? Jeśli tak to przed obejrzeniem filmu Ritchiego musicie o nim zapomnieć.
Oto bowiem Ritchie przedstawia Holmesa i Watsona nie jako dwóch spokojnych Anglików z końca XIX wieku, ale raczej jak parę niestandardowo działających policjantów z początku wieku XXI. Holmes wciąż jest wprawdzie genialny i ekscentryczny, ale nie stroni również od kieliszka, kiedy się nudzi strzela w ścianę swojego pokoju, albo przeprowadza eksperymenty na psie doktora Watsona. Bierze też udział w nielegalnych walkach bokserskich. Holmes na ringu radzi sobie bowiem równie dobrze jak na miejscu zbrodni – o ile w powieści Conan-Doyle’a detektywowi jak każdemu dżentelmenowi w tamtych czasach nie była obca znajomość boksu, o tyle Holmes Ritchiego musiał się uczyć kung-fu, przejść w Mosadzie kurs wykorzystywania do walki wszystkiego co ma pod ręką i jeszcze podpatrywać Neo z Matrixa, który umiał zatrzymać czas, by przeprowadzić atak w sposób zadający przeciwnikowi jak najwięcej obrażeń. Dlatego podczas gdy Conan-Doyle obsadziłby w roli Holmesa kogoś takiego jak Sean Connery, Ritchie zdecydował się na enfant terrible Hollywood w postaci Roberta Downey’a Juniora.
O ile postać Holmesa zaskakuje, to doktor Watson po prostu szokuje. Jak może być jednak inaczej, skoro zamiast poczciwego grubaska z angielskiej middle-class widzimy Jude’a Law, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że można go obsadzić w roli safanduły. I rzeczywiście – Watson u Ritchiego safandułą nie jest. Bije się z równą fantazją jak Holmes, lubi niebezpieczne przygody i generalnie jest niemal równorzędnym partnerem detektywa. Jest nim do tego stopnia, że Holmes kiedy dowiaduje się o zaręczynach przyjaciela robi wszystko aby obrzydzić mu nową ukochaną. W pewnym momencie zaczynamy się nawet zastanawiać czy Holmes nie jest aby homoseksualistą. Tak daleko Ritchie się jednak nie posunął.
Niestety najsłabszym punktem filmu jest sama kryminalna intryga co dziwi, zważywszy na to, że w poprzednich filmach Ritchie udowadniał, że jak nikt potrafi zgrabnie mieszać wątki i zaskakiwać widza mniej więcej co 15 minut. Tu nie zaskakuje ani przez chwilę, a zagadka, którą przychodzi rozwiązywać Holmesowi przypomina raczej przygody Scooby-Doo i jego drużyny niż skomplikowane przestępstwa jakie kazał Holmesowi rozwiązywać Conan-Doyle. Porównanie do Scooby-Doo nie jest bynajmniej przesadzone – bo podobnie jak w serii filmów o przygodach tchórzliwego psa, tak i tutaj bohaterowie muszą znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla zjawisk z pozoru nadprzyrodzonych. I to pozostawia naprawdę duży niedosyt bo całej intrydze brakuje polotu. Stokroć bardziej wolałbym, aby Holmes rozwiązywał na ekranie zagadkę prozaicznego morderstwa, niż był zmuszany do zmierzenia się z wysłannikiem piekieł. No cóż, widocznie po rozwodzie z Madonną Ritchie jeszcze nie do końca wrócił do formy. Ale film kończy się w sposób pozwalający przypuszczać, że wkrótce do kin trafi druga część, więc może jeszcze nie wszystko stracone.
Mimo słabej fabuły i braku błyskotliwych dialogów - podobnych do tych jakie prowadzili ze sobą Jason Statham i Brad Pitt w „Przekręcie" – „Sherlocka Holmes’a" warto obejrzeć choćby po to, by odkryć nowe oblicze detektywa i jego wiernego przyjaciela. Ale nie tylko. Film warto zobaczyć choćby tylko dla fantastycznych zdjęć. Ritchie przedstawił dziewiętnastowieczny Londyn w sposób mistrzowski. To nie jest wymuskane i eleganckie miasto – tylko metropolia żywcem wyjęta z tamtych czasów. To znaczy brudna, zabłocona, przeludniona, gdzie tuż obok ekskluzywnego Grand Hotelu stoją rudery pamiętające jeszcze czasy Henryka VIII. A jedna z końcowych scen, w której z perspektywy Tamizy obserwujemy niemal całe miasto po prostu zapiera dech w piersiach. Pozostaje więc liczyć na to, że w kolejnej części Ritchie pogłówkuje trochę nad fabułą. Nawet bez fabuły film w pierwszym tygodniu wyświetlania zarobił więcej niż „Avatar”, więc jeśli Ritchie trochę się postara, może stworzyć dzieło naprawdę kultowe.
Artur Bartkiewicz
Każdy kto choć raz spotkał się z dziełami Doyle’a ma przed oczyma obraz Holmesa jako nienagannego dżentelmena, wprawdzie nieco ekscentrycznego, ale generalnie prezentującego maniery charakterystyczne dla Anglików z wyższych sfer żyjących w epoce wiktoriańskiej. Czyli herbatka o piątej, erudycja i charakterystyczna brytyjska flegma. Jego wierny druh doktor Watson jest zaś sympatycznym safandułą, który nie nadąża za lotnością umysłu swojego przyjaciela, jest nieco strachliwy, a jego główną rolą jest otwieranie szeroko ust w niemym zachwycie kiedy Sherlock w oparciu o jakiś zupełnie nieistotny detal stwierdza, że mordercą był „X". Wy też macie taki obraz przed oczyma? Jeśli tak to przed obejrzeniem filmu Ritchiego musicie o nim zapomnieć.
Oto bowiem Ritchie przedstawia Holmesa i Watsona nie jako dwóch spokojnych Anglików z końca XIX wieku, ale raczej jak parę niestandardowo działających policjantów z początku wieku XXI. Holmes wciąż jest wprawdzie genialny i ekscentryczny, ale nie stroni również od kieliszka, kiedy się nudzi strzela w ścianę swojego pokoju, albo przeprowadza eksperymenty na psie doktora Watsona. Bierze też udział w nielegalnych walkach bokserskich. Holmes na ringu radzi sobie bowiem równie dobrze jak na miejscu zbrodni – o ile w powieści Conan-Doyle’a detektywowi jak każdemu dżentelmenowi w tamtych czasach nie była obca znajomość boksu, o tyle Holmes Ritchiego musiał się uczyć kung-fu, przejść w Mosadzie kurs wykorzystywania do walki wszystkiego co ma pod ręką i jeszcze podpatrywać Neo z Matrixa, który umiał zatrzymać czas, by przeprowadzić atak w sposób zadający przeciwnikowi jak najwięcej obrażeń. Dlatego podczas gdy Conan-Doyle obsadziłby w roli Holmesa kogoś takiego jak Sean Connery, Ritchie zdecydował się na enfant terrible Hollywood w postaci Roberta Downey’a Juniora.
O ile postać Holmesa zaskakuje, to doktor Watson po prostu szokuje. Jak może być jednak inaczej, skoro zamiast poczciwego grubaska z angielskiej middle-class widzimy Jude’a Law, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że można go obsadzić w roli safanduły. I rzeczywiście – Watson u Ritchiego safandułą nie jest. Bije się z równą fantazją jak Holmes, lubi niebezpieczne przygody i generalnie jest niemal równorzędnym partnerem detektywa. Jest nim do tego stopnia, że Holmes kiedy dowiaduje się o zaręczynach przyjaciela robi wszystko aby obrzydzić mu nową ukochaną. W pewnym momencie zaczynamy się nawet zastanawiać czy Holmes nie jest aby homoseksualistą. Tak daleko Ritchie się jednak nie posunął.
Niestety najsłabszym punktem filmu jest sama kryminalna intryga co dziwi, zważywszy na to, że w poprzednich filmach Ritchie udowadniał, że jak nikt potrafi zgrabnie mieszać wątki i zaskakiwać widza mniej więcej co 15 minut. Tu nie zaskakuje ani przez chwilę, a zagadka, którą przychodzi rozwiązywać Holmesowi przypomina raczej przygody Scooby-Doo i jego drużyny niż skomplikowane przestępstwa jakie kazał Holmesowi rozwiązywać Conan-Doyle. Porównanie do Scooby-Doo nie jest bynajmniej przesadzone – bo podobnie jak w serii filmów o przygodach tchórzliwego psa, tak i tutaj bohaterowie muszą znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla zjawisk z pozoru nadprzyrodzonych. I to pozostawia naprawdę duży niedosyt bo całej intrydze brakuje polotu. Stokroć bardziej wolałbym, aby Holmes rozwiązywał na ekranie zagadkę prozaicznego morderstwa, niż był zmuszany do zmierzenia się z wysłannikiem piekieł. No cóż, widocznie po rozwodzie z Madonną Ritchie jeszcze nie do końca wrócił do formy. Ale film kończy się w sposób pozwalający przypuszczać, że wkrótce do kin trafi druga część, więc może jeszcze nie wszystko stracone.
Mimo słabej fabuły i braku błyskotliwych dialogów - podobnych do tych jakie prowadzili ze sobą Jason Statham i Brad Pitt w „Przekręcie" – „Sherlocka Holmes’a" warto obejrzeć choćby po to, by odkryć nowe oblicze detektywa i jego wiernego przyjaciela. Ale nie tylko. Film warto zobaczyć choćby tylko dla fantastycznych zdjęć. Ritchie przedstawił dziewiętnastowieczny Londyn w sposób mistrzowski. To nie jest wymuskane i eleganckie miasto – tylko metropolia żywcem wyjęta z tamtych czasów. To znaczy brudna, zabłocona, przeludniona, gdzie tuż obok ekskluzywnego Grand Hotelu stoją rudery pamiętające jeszcze czasy Henryka VIII. A jedna z końcowych scen, w której z perspektywy Tamizy obserwujemy niemal całe miasto po prostu zapiera dech w piersiach. Pozostaje więc liczyć na to, że w kolejnej części Ritchie pogłówkuje trochę nad fabułą. Nawet bez fabuły film w pierwszym tygodniu wyświetlania zarobił więcej niż „Avatar”, więc jeśli Ritchie trochę się postara, może stworzyć dzieło naprawdę kultowe.
Artur Bartkiewicz