[[mm_1]]
„Kołysanka" w zamyśle miała być czymś w rodzaju popularnej w USA „Rodziny Adamsów", czyli czarną komedią o rodzince abnegatów i dziwadeł starających się żyć w normalnym społeczeństwie. Adamsowie byli rodzinką z piekła rodem, Makarewiczowie – bohaterowie „Kołysanki" – są natomiast rodziną polskich wampirów, którzy postanowili zadekować się na mazurskiej wsi i pod pozorem uprawiania rzemiosła czekać na okazję by porwać kilku mieszkańców wsi i jej bliższych bądź dalszych okolic. Porwać oczywiście po to, by żywić się ich krwią – wysysaną z…. nie, nie z szyi, tylko z palców u stóp. Cóż najwyraźniej każdy ma takiego wampira, na jakiego zasługuje – Brad Pitt w „Wywiadzie z wampirem" namiętnie wgryzał się w szyje pięknych kobiet, Więckiewicz ssie palce księdza.
Pomysł umieszczenia na mazurskiej prowincji rodziny wampirów jest dość oryginalny, co stwarzało nadzieję na to, że „Kołysanka" będzie filmem niebanalnym. I tak chyba miało być – rodzina mrocznych wampirów wcielających się w bezrobotnych ze ściany wschodniej to wymarzony punkt wyjścia dla filmu, który z przymrużeniem oka mógłby przedstawić polskie ofiary transformacji ustrojowej 20 lat po wywalczeniu wolności. Wampiry na polskiej wsi powinny być bowiem równie zagubione jak sieroty po PGR-ach wśród rolników umiejących wyrwać grube miliony Unii Europejskiej. Może nawet Machulski chciał taki film nakręcić. Niestety nie wyszło mu.
„Kołysanka" jest po prostu nudna, a to dlatego że… w zasadzie jest pozbawiona fabuły. Wampiry porywają kolejnych ludzi i żywią się ich krwią, ludzie im uciekają, wampiry znowu ich łapią, a potem znów ktoś ucieka. W międzyczasie jeden wampir traci zęby – ale nic z tego nie wynika. Jedno z dzieci-wampirków wątpi w to czy wampir-głowa rodziny jest jego ojcem – ale i ten wątek nie znajduje żadnego rozwinięcia. A w końcu, kiedy coś zaczyna się dziać, kiedy wampiry mogą zostać zdemaskowane i już szykujemy się na scenę w której chłopi z widłami będą ich ganiać po wsi, okazuje się, że… film się skończył.
Oprócz tytułu jedynym jasnym punktem „Kołysanki" jest gra Roberta Więckiewicza. Aktor, który od czasu „Vinci" (filmu, nota bene, Machulskiego, ale o niebo lepszego od „Kołysanki") stał się jednym z królów polskiej kinematografii nawet w słabiutkiej „Kołysance" potwierdza swoją klasę. Kamienny wyraz twarzy jaki Więckiewicz zachowuje przez cały film, kwestie wypowiadane tak, że aż ciarki przechodzą po plecach, a jednocześnie komizm przesadnej powagi jaką Więckiewicz zachowuje sprawiają, że jako jedyny stara się sprawić by „Kołysanka" nosiła jakiekolwiek znamiona czarnej komedii. Niestety jeden Więckiewicz nie uratuje całego filmu.
W jednej ze scen „Seksmisji" Maks (Jerzy Stuhr) krzyczy do Alberta (Olgierd Łukasiewicz) „Albercik, wychodzimy!". Po 30 minutach oglądania „Kołysanki" człowiek ma zamiar krzyknąć to samo do całej reszty widzów. I do końca filmu cały czas ma ochotę krzyczeć.