Robin reformator

Robin reformator

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kiedy Ridley Scott bierze się za kręcenie filmu możemy być pewni, że zrobi to efektownie i z rozmachem. Jeśli na dodatek bierze na tapetę Robin Hooda i obsadza w tej roli Russela Crowe – należy domniemywać, że podejmie próbę zmienienia historii – niczym w Gladiatorze, gdzie bojowniczy Crowe wywijając mieczem na arenie zaprowadza w cesarstwie Republikę. I rzeczywiście – „Robin Hood” w reżyserii Scotta to efektowne wariacje na temat historii XIII-wiecznej Anglii. Niestety wypadają one dość infantylnie.
Robin Hood to w kulturze masowej temat dość oklepany. Przedstawiano go na wszystkie możliwe sposoby, Mel Brooks go sparodiował, a na tapetę wziął go nawet Walt Disney i twórcy Shreka. Czy można w temacie powiedzieć coś nowego? Okazuje się, że można. Ridley Scott postanowił nakręcić prequel do historii dobrodusznego bandyty, który zaprowadzał sprawiedliwość społeczną w lasach Sherwood. Jak to się stało, że Robin zaczął biegać z łukiem po lasach – takie pytanie musiał sobie zadać Scott. I postanowił udzielić odpowiedzi.


[[mm_1]]

Robina poznajemy więc jako szeregowego łucznika w armii Ryszarda Lwie Serce, który wraca właśnie z niezbyt udanej krucjaty i aby załatać dziurę budżetową w kasie swojego królestwa łupi znajdujące się na jego drodze francuskie zamki. Na nieszczęście dla siebie król, zamiast obserwować wyczyny swoich wojaków z jakiegoś bezpiecznego wzgórza, lubi nadzorować wszystko samodzielnie – i w rezultacie dosięga go bełt wystrzelony przez… kucharza. Król kona a Robin uznaje, że to sygnał by wracać do Anglii na własną rękę. Po drodze udaje mu się jeszcze przejąć królewską koronę, na którą zęby ostrzą sobie Francuzi i obiecać konającemu lordowi z Loxley, że pojedzie do jego rodzinnego Nottingham i zawiezie ojcu lorda miecz będący rodzinną pamiątką. A tam już czeka szeryf i piękna Marion – wdowa po lordzie. Czeka też walka o wprowadzenie w Królestwie demokracji parlamentarnej.


Tak, tak – to ostatnie nie jest żartem. Tak jak Crowe-Maximus reformował ustrój cesarstwa rzymskiego na arenie Koloseum, tak Crowe-Robin będzie robił to samo w Nottingham. Mimo bowiem, że nasz bohater ma wygląd zabijaki, którego niezbyt interesują refleksje na temat systemu politycznego – to jednak okazuje się, że ma też wiele przemyśleń i cennych rad dla nowego króla Jana, który do historii przejdzie jako Jan bez Ziemi. Kiedy Anglii zagraża inwazja niecnych Francuzów, a król Jan chce gnębić poddanych podatkami Crowe wygłasza płomienne przemówienie, w którym wyjaśnia, że ludzie muszą być wolni i upodmiotowieni politycznie, a władza królewska musi się samoograniczać. I już wiadomo, że John Locke trzysta lat później nie wymyślił niczego nowego – tylko po prostu spisał przemówienie Robina. Niestety król zgadza się z tezami łucznika tylko ze względów taktycznych – i kiedy udaje się przegonić Francuzów wraca do starej sprawdzonej tyranii. A Robin jest zmuszony budować nowy wspaniały świat w lesie Sherwood. Tu film Scotta się kończy.

Naiwne? Niestety tak. Robin Hood Scotta jest wiarygodny do momentu, gdy spina się, by zaimponować Marion – i gdyby to wyłącznie wdzięki wdowy po lordzie motywowały angielskiego siepacza do szlachetnych czynów, być może Scott faktycznie powiedziałby coś nowego o postaci banity z lasu Sherwood. W momencie jednak, gdy Robin niespodziewanie objawia nam się jako filozof polityki – staje się równie groteskowy jak Orlando Bloom w roli kowala, który w „Królestwie Niebieskim" ogłasza narodziny demokracji w obleganej przez Arabów Jerozolimie. I w jednym, i w drugim przypadku czekamy tylko, by bohaterowie na zakończenie swoich tyrad odśpiewali „Stars and stripes".

Jeśli jednak przymkniemy oko na kwestie ideologiczne – to trzeba przyznać, że „Robin Hood" Scotta jest solidnym filmem akcji. Efektowne sceny walki, a także scenografia dobrze oddająca realia ówczesnej Anglii (warto zobaczyć choćby Nottingham, które jest po prostu zabitą dechami dziurą – a nie pięknym zamkiem z białymi wieżami) pozwala nam wczuć się w klimat tamtych czasów. Entuzjazm studzi jednak to, że równie efektowne sceny batalistyczne oglądaliśmy już w piętnaście lat wcześniejszym „Bravehearcie", a scenografia w „Gladiatorze" była niemniej efektowna. Czyli – nihil novi. Niestety.