Miała być rewolucja w Muzeum Narodowym. Organizatorzy wystawy Ars Homo Erotica spodziewali się pikiet i schodów Narodowego usłanych moherem otulonym w różaniec. Nic z tych rzeczy. Ani protestów, ani przeżyć – ot wietrzymy magazyny.
Na wystawie próżno szukać skandali. Jest niemalże grzecznie i spokojnie, acz różnorodnie. Może to kwestia tego, że penis już teraz nikogo nie dziwi, nawet jeśli jest wielki i we wzwodzie, a wagina filmowana od wewnątrz co najwyżej obrzydza. Wzbudza jednak większą ciekawość, z rodzaju tych "Co autor miał na myśli". Trochę plakatów, rysunków, malarstwo, instalacja, wideoarty. Nie można odmówić szerokości spojrzenia. Pojawił się nawet stos książek dotyczących homoseksualizmu lub w jakiś sposób z nim związanych. Także historycznie wszystko się zgadza – mamy przekrój od Grecji po dzień dzisiejszy. Różnorodność, kolory, trochę na wesoło, trochę na smutno. Czegoś jednak tutaj brakuje. Ars Homo Erotica po prostu nie jest sexy, choć po skupionej na płci, jej definiowaniu, przekraczaniu barier i ustalonych reguł chyba właśnie tego powinno się spodziewać. Wystawa nie rozbiła się na mieliznach przeintelektualizowania czy złożenia oręża wolnej sztuki na rzecz społecznego pokoju – po prostu wyszło niemrawo.
Całe homoerotyczne axis mundi nie jest wystarczająco przekonywujące, by uwierzyć w siłę innego, nieheteronormatywnego świata sztuki. Nie udało się przywieźć do Warszawy nic naprawdę odkrywczego – skończyło się na wietrzeniu magazynów i rzuceniem okiem na to, co mają u siebie sąsiedzi. Nie wydaje się jednak, że sztuka spod znaku tęczy jest tak nijaka, że uwagę przyciąga tylko parę eksponatów. Dziwne, że zabrakło miejsca dla Schielego, Frencha czy Rauschenberga. Ani słowa o źródle współczesnych homoerotycznych fascynacji, których upatruje są w wątku marynarskim. Jest za to gotowa prezentacja maturalna z wątku świętego Sebastiana. Wystarczy wpaść, spisać tytuły, dołożyć coś z opisu, albo słuchać tego, co ma do powiedzenia przewodnik. I nawet nie trzeba liczyć na wyrozumiałego nauczyciela. Przecież i tak nie ma tu nic szokującego.
Całe homoerotyczne axis mundi nie jest wystarczająco przekonywujące, by uwierzyć w siłę innego, nieheteronormatywnego świata sztuki. Nie udało się przywieźć do Warszawy nic naprawdę odkrywczego – skończyło się na wietrzeniu magazynów i rzuceniem okiem na to, co mają u siebie sąsiedzi. Nie wydaje się jednak, że sztuka spod znaku tęczy jest tak nijaka, że uwagę przyciąga tylko parę eksponatów. Dziwne, że zabrakło miejsca dla Schielego, Frencha czy Rauschenberga. Ani słowa o źródle współczesnych homoerotycznych fascynacji, których upatruje są w wątku marynarskim. Jest za to gotowa prezentacja maturalna z wątku świętego Sebastiana. Wystarczy wpaść, spisać tytuły, dołożyć coś z opisu, albo słuchać tego, co ma do powiedzenia przewodnik. I nawet nie trzeba liczyć na wyrozumiałego nauczyciela. Przecież i tak nie ma tu nic szokującego.