Jeżeli z prawdziwym reżyserem jest jak z prawdziwym mężczyzną – to znaczy należy go oceniać nie po tym jak zaczyna, tylko po tym jak kończy – to być może dla Cezarego Pazury jest jeszcze nadzieja. Na razie jednak Pazura może liczyć na Oscara dopiero wtedy, gdy autor niniejszej recenzji wróci z Radomia. A kiedy jadę? No cóż – nie wybieram się.
„Weekend" – czyli reżyserki debiut znanego polskiego aktora – został poprzedzony ciekawą i całkiem dowcipną akcją marketingową. Z emitowanych w telewizji i kinach zapowiedzi filmu dowiadywaliśmy się bowiem… czym film nie będzie i kto w nim nie zagra. A potem film trafił do kin w rekordowej liczbie kopii. I w tym momencie, jak mawiał gen. Wieniawa-Długoszowski, zaczęły się schody.
Film Pazury miał być w zamyśle czymś pomiędzy komedią sensacyjną w stylu Guy’a Ritchiego z jego najlepszych czasów („Przekręt", „Porachunki"), a pastiszem kina sensacyjnego a’la Quentin Tarantino („Pulp fiction"). Aż nadto wyraźnie widać, że Pazura wszystkie te filmy dokładnie obejrzał. Widział też zapewne „Formułę" Ronny’ego Yu. A potem usiadł za kamerą i połączył te wszystkie znakomite filmy w absolutnie niestrawną całość.
Fabuła „Weekendu" to fabuła typowego kina gangsterskiego. Mamy dwóch „cyngli" jeżdżących po mieście i wykonujących rozmaite „sprawunki" dla swojego szefa. Mamy walizkę z narkotykami wartymi pół miliona dolarów przechodzącą z rąk do rąk. Mamy drugiego gangstera, który rywalizuje z naszymi „cynglami" o dostęp do walizki. Mamy skorumpowanego glinę i jego niezbyt rozgarniętego pomocnika. Mamy gang tępych osiłków, którzy chcieliby być prawdziwymi gangsterami. I mamy piękną kobietę, która namieszała w życiu jednego z naszych gangsterów, a teraz powraca by namieszać jeszcze mocniej. Znacie? Znamy.
Karol Marks mawiał, że historia tylko raz powtarza się jako tragedia – za drugim razem mamy do czynienia z farsą. I niestety w przypadku „Weekendu" mamy do czynienia z tą drugą opcją. Sam pomysł podpatrywania lepszych nie jest bowiem zły – ale próba wiernego skopiowania tego co już raz zrobili inni rzadko doprowadza do powstania jakiejś nowej jakości. Tym bardziej, że Pazura wszystkie te filmy kopiuje w strasznie toporny sposób. Przykłady? Proszę bardzo. Otwierająca „Weekend" scena w windzie. Pięciu ubranych w garnitury smutnych facetów wpatruje się w dal. Nagle słychać, hmmm, powiedzmy, że wypuszczane przez jednego gazy. Boki zrywać. A teraz oryginał tej sceny – „Przekręt" Guy’a Ritchiego. Gangsterzy przebrani za ortodoksyjnych Żydów jadą windą. Za chwilę mają dokonać napadu na jubilera a rozmawiają o… dziewictwie Maryi. Prawda, że nieco bardziej to finezyjne?
Takich przaśnych wersji kultowych scen jest zresztą mnóstwo. Mamy więc np. scenę w fast foodzie przy hamburgerach z quasifilozoficznym dialogiem gangsterów. Tak, tak skojarzenie jest słuszne – na kilometr pachnie tu nawiązaniem do „Pulp Fiction". Problem w tym, że Tarantino jest mistrzem absurdalnych i groteskowych dialogów w takich sytuacjach (choćby słynna rozmowa Vincenta i Julesa na temat ćwierćfunciaka z serem). A co nam oferuje Pazura? Nasi rodzimi Jules i Vincent rozmawiają o… seksie analnym z użyciem wibratora. Zapożyczona jest też np. scena z tragicznie zakończonym przesłuchaniem szefa jednego z gangów (scenę oryginalną możemy obejrzeć w „Formule"), czy scena z szaloną radością gangu „Cygana" po zdobyciu narkotyków, która kończy się dla tegoż gangu nienajlepiej (również „Formuła"). Kalki można by pewnie dalej mnożyć.
Najgorsze w „Weekendzie" nie jest jednak to, że nieudolnie stara się on naśladować to co nakręcili już inni – w końcu „nic nowego pod słońcem". Problemem filmu jest również fakt, że tak naprawdę niczym on widza nie zaskakuje. Siłą „Przekrętu" czy „Porachunków" były niespodziewane zwroty akcji i nieoczekiwane zapętlanie się pozornie niezwiązanych ze sobą wątków. W „Weekendzie" wątek jest tak naprawdę jeden, a próba skomplikowania go przez metamorfozę gangstera-homoseksualisty jest zbyt późna i tak naprawdę niewiele wnosi do całości. Poza tym niektórzy bohaterowie wyglądają na sztucznie doklejonych do fabuły. Np. tajemnicza postać grana przez Magdalenę Sochę jest tak tajemnicza, że do końca nie dowiadujemy się o niej praktycznie niczego – oprócz tego, że łączył ją intymny związek z jednym z naszych bohaterów. Podobnie jest z gangsterem granym przez Pawła Wilczaka – aż żal patrzeć jak niezły aktor wciela się w postać, która istnieje chyba tylko po to, aby główny bohater miał jakiegoś groźnego przeciwnika.
Żeby oddać sprawiedliwość Pazurze trzeba zaznaczyć, że w tej beczce dziegciu znajdzie się również łyżka miodu. Ciekawą, choć niestety epizodyczną postacią jest niejaki Stefan grany przez Andrzeja Andrzejewskiego – gangster mieszkający z matką i słuchający muzyki z lat siedemdziesiątych, w wolnych chwilach zajmujący się egzekucją długów. Nieźle w roli poważnych gangsterów wypadają też Paweł Małaszyński i Michał Lewandowski. To jednak za mało, by uratować reżyserski debiut Pazury.
Po obejrzeniu „Weekendu" człowiek ma wielką ochotę spytać Cezarego Pazurę „co ty wiesz o reżyserowaniu?". Ale przecież prawdziwego reżysera poznaje się po tym, etc. Spuśćmy więc zasłonę milczenia i spokojnie poczekajmy na kolejny film. Może być tylko lepiej
Film Pazury miał być w zamyśle czymś pomiędzy komedią sensacyjną w stylu Guy’a Ritchiego z jego najlepszych czasów („Przekręt", „Porachunki"), a pastiszem kina sensacyjnego a’la Quentin Tarantino („Pulp fiction"). Aż nadto wyraźnie widać, że Pazura wszystkie te filmy dokładnie obejrzał. Widział też zapewne „Formułę" Ronny’ego Yu. A potem usiadł za kamerą i połączył te wszystkie znakomite filmy w absolutnie niestrawną całość.
Fabuła „Weekendu" to fabuła typowego kina gangsterskiego. Mamy dwóch „cyngli" jeżdżących po mieście i wykonujących rozmaite „sprawunki" dla swojego szefa. Mamy walizkę z narkotykami wartymi pół miliona dolarów przechodzącą z rąk do rąk. Mamy drugiego gangstera, który rywalizuje z naszymi „cynglami" o dostęp do walizki. Mamy skorumpowanego glinę i jego niezbyt rozgarniętego pomocnika. Mamy gang tępych osiłków, którzy chcieliby być prawdziwymi gangsterami. I mamy piękną kobietę, która namieszała w życiu jednego z naszych gangsterów, a teraz powraca by namieszać jeszcze mocniej. Znacie? Znamy.
Karol Marks mawiał, że historia tylko raz powtarza się jako tragedia – za drugim razem mamy do czynienia z farsą. I niestety w przypadku „Weekendu" mamy do czynienia z tą drugą opcją. Sam pomysł podpatrywania lepszych nie jest bowiem zły – ale próba wiernego skopiowania tego co już raz zrobili inni rzadko doprowadza do powstania jakiejś nowej jakości. Tym bardziej, że Pazura wszystkie te filmy kopiuje w strasznie toporny sposób. Przykłady? Proszę bardzo. Otwierająca „Weekend" scena w windzie. Pięciu ubranych w garnitury smutnych facetów wpatruje się w dal. Nagle słychać, hmmm, powiedzmy, że wypuszczane przez jednego gazy. Boki zrywać. A teraz oryginał tej sceny – „Przekręt" Guy’a Ritchiego. Gangsterzy przebrani za ortodoksyjnych Żydów jadą windą. Za chwilę mają dokonać napadu na jubilera a rozmawiają o… dziewictwie Maryi. Prawda, że nieco bardziej to finezyjne?
Takich przaśnych wersji kultowych scen jest zresztą mnóstwo. Mamy więc np. scenę w fast foodzie przy hamburgerach z quasifilozoficznym dialogiem gangsterów. Tak, tak skojarzenie jest słuszne – na kilometr pachnie tu nawiązaniem do „Pulp Fiction". Problem w tym, że Tarantino jest mistrzem absurdalnych i groteskowych dialogów w takich sytuacjach (choćby słynna rozmowa Vincenta i Julesa na temat ćwierćfunciaka z serem). A co nam oferuje Pazura? Nasi rodzimi Jules i Vincent rozmawiają o… seksie analnym z użyciem wibratora. Zapożyczona jest też np. scena z tragicznie zakończonym przesłuchaniem szefa jednego z gangów (scenę oryginalną możemy obejrzeć w „Formule"), czy scena z szaloną radością gangu „Cygana" po zdobyciu narkotyków, która kończy się dla tegoż gangu nienajlepiej (również „Formuła"). Kalki można by pewnie dalej mnożyć.
Najgorsze w „Weekendzie" nie jest jednak to, że nieudolnie stara się on naśladować to co nakręcili już inni – w końcu „nic nowego pod słońcem". Problemem filmu jest również fakt, że tak naprawdę niczym on widza nie zaskakuje. Siłą „Przekrętu" czy „Porachunków" były niespodziewane zwroty akcji i nieoczekiwane zapętlanie się pozornie niezwiązanych ze sobą wątków. W „Weekendzie" wątek jest tak naprawdę jeden, a próba skomplikowania go przez metamorfozę gangstera-homoseksualisty jest zbyt późna i tak naprawdę niewiele wnosi do całości. Poza tym niektórzy bohaterowie wyglądają na sztucznie doklejonych do fabuły. Np. tajemnicza postać grana przez Magdalenę Sochę jest tak tajemnicza, że do końca nie dowiadujemy się o niej praktycznie niczego – oprócz tego, że łączył ją intymny związek z jednym z naszych bohaterów. Podobnie jest z gangsterem granym przez Pawła Wilczaka – aż żal patrzeć jak niezły aktor wciela się w postać, która istnieje chyba tylko po to, aby główny bohater miał jakiegoś groźnego przeciwnika.
Żeby oddać sprawiedliwość Pazurze trzeba zaznaczyć, że w tej beczce dziegciu znajdzie się również łyżka miodu. Ciekawą, choć niestety epizodyczną postacią jest niejaki Stefan grany przez Andrzeja Andrzejewskiego – gangster mieszkający z matką i słuchający muzyki z lat siedemdziesiątych, w wolnych chwilach zajmujący się egzekucją długów. Nieźle w roli poważnych gangsterów wypadają też Paweł Małaszyński i Michał Lewandowski. To jednak za mało, by uratować reżyserski debiut Pazury.
Po obejrzeniu „Weekendu" człowiek ma wielką ochotę spytać Cezarego Pazurę „co ty wiesz o reżyserowaniu?". Ale przecież prawdziwego reżysera poznaje się po tym, etc. Spuśćmy więc zasłonę milczenia i spokojnie poczekajmy na kolejny film. Może być tylko lepiej