Najnowszy film braci Joela i Ethena Coenów to rozliczenie z mitem o samotnych mścicielach z Dzikiego Zachodu. Tytułowe „Prawdziwe męstwo” okazuje się być atrybutem postaci, które w niczym nie przypominają Clinta Eastwooda ani Johna Wayne’a. Ale właśnie dlatego, że w niczym ich nie przypominają – męstwo o którym mowa jest prawdziwe.
Film Coenów nie jest – jak mogłoby się wydawać, gdy pobieżnie pozna się jego fabułę – antywesternem tylko raczej westernem prawdziwym. Świat przedstawiony przez braci jest naturalistyczny aż do bólu. Główny bohater – szeryf Rooster Cogburn (w tej roli rewelacyjny Jeff Bridges) zamiast wypolerowanej i świecącej odznaki stróża prawa ma… nadwagę i problemy z alkoholem, a ponadto poziom jego higieny osobistej nie pozwala mu prezentować widzom śnieżnobiałego uśmiechu. Równie odpychająca jest w tym filmie aparycja hollywoodzkiego przystojniaka Matta Damona, który wciela się w postać LeBouefa – strażnika Teksasu. Brudni, szczerbaci i ubrani w sposób wskazujący na to, że w okolicy nie ma żadnego H&M czy innej Zary, w związku z tym przy wyborze stroju nie można za bardzo wybrzydzać są również antybohaterowie tej historii. A oprócz tego mamy wisielców, rasizm (tragikomiczna scena z egzekucją Indianina), dużo kurzu i depresyjne bezdroża – czyli generalnie całą prozę XIX-wiecznego życia w kraju, który nawet jeszcze nie marzył, że kiedyś zostanie strażnikiem światowej demokracji.
Dwaj główni bohaterowie – Cogburn i LeBouef – mimo że zajmują się szlachetnym zajęciem jakim jest doprowadzanie rozmaitych łotrów przed oblicze wymiaru sprawiedliwości, z całą pewnością nie są ludźmi bez skazy. Przede wszystkim obaj robią to co robią nie tyle z potrzeby serca – ile przez wzgląd na fakt, że bycie łowcą głów jest w ich świecie sposobem na życie. Nie zemsta, chęć wyrównywania rachunków krzywd, walka o serce kobiety, etc. etc. – tylko właśnie dolary są tym, co skłania naszych kowbojów do wędrowania po bezdrożach. I nawet jeśli o pomoc prosi czternastoletnia dziewczynka, to pierwsze pytanie brzmi „za ile?". Sorry Winnetou, ale business is business – chciałoby się rzec.
Po drugie styl w jakim nasi bohaterowie walczą ze złem również nie zgadza się z legendą rycerskiego Dzikiego Zachodu po którym obok łotrów wałęsali się bohaterowie stający „w samo południe" z otwartą przyłbicą naprzeciw bandy zbirów. Szeryf Cogburn nie ma żadnych skrupułów przed strzelaniem przeciwnikom w plecy, łamaniem obietnic składanych umierającym i strzelaniem do wroga z bezpiecznej odległości. Strażnik LeBouef z kolei potrafi wychłostać rózgą czternastolatkę, a gdy szanse na ukończenie zadania spadają do minimum po prostu rezygnuje z misji – kierując się racjonalną, zupełnie nieheroiczną, kalkulacją.
Ale nasza historia ma jeszcze jednego bohatera – a raczej bohaterkę. Czternastoletnią Mattie Ross Coenowie obsadzają w roli jedynego „hollywoodzkiego" kowboja. Ross, która zleca szeryfowi Cogburnowi pościg za mordercą jej ojca, jest jedyną w całym filmie strażniczką honorowego kodeksu westernowych „mścicieli". Dla niej najważniejsze są zasady – zbrodnia wymaga kary, gwałt musi się odcisnąć gwałtem nie dlatego, że to się komukolwiek opłaci, ale dlatego, że tak właśnie musi być. A dodatkowo wszystko musi wydarzyć się zgodnie z „regułami gry” – przestępca musi wiedzieć za co zostanie ukarany, a jeśli już trzeba do niego strzelać, to koniecznie stojąc z nim oko w oko.
I kto tu jest mężny? – zdają się pytać Coenowie. Czyżby jedynym prawdziwym kowbojem na Dzikim Zachodzie była czternastolatka? A może czyniąc nosicielką kowbojskich cnót dziewczynkę, która musi wpychać gazetę do kapelusza, by ten nie opadał jej na oczy – Coenowie chcą nam powiedzieć, że czarno-biały świat westernów, jaki znaliśmy dotychczas, był po prostu dziecinny? Że serwowano nam mit o prawdziwym męstwie nieprawdziwych ludzi? Że tak naprawdę prawdziwe męstwo od podłości, dobro od zła, dzieli znacznie cieńsza granica? I że kowboj, kiedy już dopadnie łotra, wcale nie odjeżdża w stronę zachodzącego słońca?
Żeby odpowiedzieć sobie na te pytania – trzeba „Prawdziwe męstwo" po prostu zobaczyć. Naprawdę warto.
Dwaj główni bohaterowie – Cogburn i LeBouef – mimo że zajmują się szlachetnym zajęciem jakim jest doprowadzanie rozmaitych łotrów przed oblicze wymiaru sprawiedliwości, z całą pewnością nie są ludźmi bez skazy. Przede wszystkim obaj robią to co robią nie tyle z potrzeby serca – ile przez wzgląd na fakt, że bycie łowcą głów jest w ich świecie sposobem na życie. Nie zemsta, chęć wyrównywania rachunków krzywd, walka o serce kobiety, etc. etc. – tylko właśnie dolary są tym, co skłania naszych kowbojów do wędrowania po bezdrożach. I nawet jeśli o pomoc prosi czternastoletnia dziewczynka, to pierwsze pytanie brzmi „za ile?". Sorry Winnetou, ale business is business – chciałoby się rzec.
Po drugie styl w jakim nasi bohaterowie walczą ze złem również nie zgadza się z legendą rycerskiego Dzikiego Zachodu po którym obok łotrów wałęsali się bohaterowie stający „w samo południe" z otwartą przyłbicą naprzeciw bandy zbirów. Szeryf Cogburn nie ma żadnych skrupułów przed strzelaniem przeciwnikom w plecy, łamaniem obietnic składanych umierającym i strzelaniem do wroga z bezpiecznej odległości. Strażnik LeBouef z kolei potrafi wychłostać rózgą czternastolatkę, a gdy szanse na ukończenie zadania spadają do minimum po prostu rezygnuje z misji – kierując się racjonalną, zupełnie nieheroiczną, kalkulacją.
Ale nasza historia ma jeszcze jednego bohatera – a raczej bohaterkę. Czternastoletnią Mattie Ross Coenowie obsadzają w roli jedynego „hollywoodzkiego" kowboja. Ross, która zleca szeryfowi Cogburnowi pościg za mordercą jej ojca, jest jedyną w całym filmie strażniczką honorowego kodeksu westernowych „mścicieli". Dla niej najważniejsze są zasady – zbrodnia wymaga kary, gwałt musi się odcisnąć gwałtem nie dlatego, że to się komukolwiek opłaci, ale dlatego, że tak właśnie musi być. A dodatkowo wszystko musi wydarzyć się zgodnie z „regułami gry” – przestępca musi wiedzieć za co zostanie ukarany, a jeśli już trzeba do niego strzelać, to koniecznie stojąc z nim oko w oko.
I kto tu jest mężny? – zdają się pytać Coenowie. Czyżby jedynym prawdziwym kowbojem na Dzikim Zachodzie była czternastolatka? A może czyniąc nosicielką kowbojskich cnót dziewczynkę, która musi wpychać gazetę do kapelusza, by ten nie opadał jej na oczy – Coenowie chcą nam powiedzieć, że czarno-biały świat westernów, jaki znaliśmy dotychczas, był po prostu dziecinny? Że serwowano nam mit o prawdziwym męstwie nieprawdziwych ludzi? Że tak naprawdę prawdziwe męstwo od podłości, dobro od zła, dzieli znacznie cieńsza granica? I że kowboj, kiedy już dopadnie łotra, wcale nie odjeżdża w stronę zachodzącego słońca?
Żeby odpowiedzieć sobie na te pytania – trzeba „Prawdziwe męstwo" po prostu zobaczyć. Naprawdę warto.