Reżyserowi udało się stworzyć historię uniwersalną, choć jednocześnie osadzoną we współczesności (właśnie umarł poprzedni papież, prezydentem Francji jest Nicolas Sarkozy). Widzimy historię człowieka, który wybrany został by zreformować potężną instytucję – i nie jest pewien czy podoła tej misji. Lewicującemu Morretiemu udało się przy tym uniknąć bezpośredniej krytyki Kościoła. Przeciwnikami papieża, który zdecyduje się na reformy, nie będą hierarchowie, ani wiwatujący pod oknami wierni. Problemem będzie istota samej instytucji. I nie chodzi tu tylko o instytucjonalny Kościół - film mógłby równie dobrze traktować o losach nowego szefa rządu czy prezesa dużej korporacji.
Zaletą filmu włoskiego reżysera jest ucieczka od narzucającego się przez znaczną część filmu banału: zbudowania kontrastu między skostniałym hierarchicznym Kościołem, który potrzebuje reform, a jednocześnie ze wszystkich sił się przed nimi broni – a Kościołem żywym, składającym się z pełnych wiary i pasji wiernych. - Starałem się unikać mówienia widzom tego, czego się spodziewają. Nie interesuje mnie powtarzanie, rzeczy, które odbiorca doskonale wie – mówił o swoim filmie sam reżyser. W scenariusz w umiejętny sposób wkomponowano także "lżejsze" fragmenty. Humorystyczny wymiar ma niemal cały wątek związany z leczącym papieża psychoanalitykiem. W ten sposób twórcy udało się uniknąć męczącego widza ciężaru "filmu poważnego". Trwający ponad półtorej godziny film ogląda się dzięki temu po prostu przyjemnie.
Obraz, który po raz pierwszy pokazywany był na zakończonym niedawno festiwalu Nowe Horyzonty, jest – w porównaniu z innymi wakacyjnymi premierami – wart obejrzenia. "Habemus papam" mimo, że nie jest filmem nadzwyczajnym, to z pewnością ze względu na ciekawą fabułę i dużą, dobrą rolę Jerzego Stuhra zasługuje na uwagę.