"Lady" to opowieść o niezwykłej kobiecie, która rzuciła wyzwanie wojskowemu reżimowi w Birmie, mając po swojej stronie jedynie racje moralne i płacąc za swoją niezłomność niezwykle wysoką cenę. Trudno jej nie podziwiać, ale też trudno zrobić o niej film i nie wpaść w pułapkę polegającą na uczynieniu z Aung San Suu Kyi pomnika. Wpadnięcia w tę pułapkę nie ustrzegł się nawet reżyser tej klasy co Luc Besson.
W filmie Bessona od momentu, gdy Aung San Suu Kyi widząc w jak brutalny sposób władza rozprawia się z demonstrantami staje na czele formującej się opozycji i z przeciętnej kobiety wiodącej spokojne życie u boku angielskiego naukowca zmienia się w postać posągową – zaczynamy odnosić wrażenie, że przestają dotyczyć jej ludzkie rozterki i lęki. Najwyraźniej widać to w pokazanej w zwolnionym tempie scenie, w której słynna opozycjonistka zachowuje stoicki sposób maszerując w kierunku wycelowanych w nią luf karabinów. O tym, że Suu Kyi w ogóle coś odczuwa świadczy jedynie zamknięcie przez nią oczu w momencie, gdy nasza bohaterka spodziewa się strzału.
Luc Besson z całą pewnością świadomie pokazuje Aung San Suu Kyi, zwaną nie bez powodu Stalową Orchideą, jako osobę zdecydowaną i pewną życiowej drogi, którą obrała. Niezłomna opozycjonistka ma być całkowitym przeciwieństwem rządzącego Birmą okrutnego i niezrównoważonego generała Than Shwe, który w sprawach państwowych zasięga rady u… wróżki. Nie można jednak wykluczyć, że Bessonowi brakuje po prostu wiedzy o jego bohaterce. Na spotkaniu z polskimi widzami w czasie festiwalu OFF Plus Camera Luc Besson przyznał, że trudno było dowiedzieć się od znajomych opozycjonistki jaka Suu Kyi jest prywatnie, bo "większość przyjaciół Aung San Suu Kyi albo już nie żyje, albo przebywa w więzieniach". Ten brak wiedzy jaka naprawdę jest Suu Kyi nie może ujść uwadze widza, zwłaszcza, że Besson, mimo politycznego kontekstu, pokazuje bohaterkę przez pryzmat jej rodzinnej historii i prywatnego dramatu. I tak jak samą Aung San Suu Kyi francuski reżyser wyidealizował, tak wyidealizował również jej stosunki z najbliższymi – i zgubił tym samym cenny (zwłaszcza w filmie biograficznym) rys realizmu. Bo czy rodzina rzeczywiście bez jednego słowa sprzeciwu znosiła rujnującą życie rodzinne wieloletnią rozłąkę i nieobecność bohaterki przy łóżku umierającego na raka męża, nawet jeśli bliskie były jej ideały, którym Suu Kyi poświęciła szczęście najbliższych?
Nie chciałabym jednak, aby ktoś po tej łyżce dziegciu odniósł wrażenie, że film jest bezwartościowy. Z pewnością warto go obejrzeć, bo mówi o sprawach ważnych i pokazuje kawałek współczesnej historii, którą – gdyby nie pochylił się nad nią Besson - pewnie większość widzów by się nie zainteresowała. Na plus należy zapisać reżyserowi to, że nie film nie epatuje nadmiernym okrucieństwem, a krew nie tryska litrami z ekranu, choć temat obrazu usprawiedliwiałby nakręcenie kilku krwawych scen. Nie sposób nie wspomnieć również o wspaniałych zdjęciach Thierry'ego Arbogasta i niezłej roli Michelle Yeoh, która wcieliła się w postać Aung Sun Suu Kyi. Szkoda tylko, że reżyser poszedł na skróty, przyjmując konwencję hollywoodzkiego melodramatu z historią w tle. Film jest co prawda wzruszający, zwłaszcza jeśli widz uświadomi sobie, że to co widzi na ekranie wydarzyło się naprawdę - ale jednocześnie reżyser przemyka się jedynie po powierzchni faktów sprawiając wrażenie, że chciał utrafić w gust niezbyt wymagającego widza.
Luc Besson z całą pewnością świadomie pokazuje Aung San Suu Kyi, zwaną nie bez powodu Stalową Orchideą, jako osobę zdecydowaną i pewną życiowej drogi, którą obrała. Niezłomna opozycjonistka ma być całkowitym przeciwieństwem rządzącego Birmą okrutnego i niezrównoważonego generała Than Shwe, który w sprawach państwowych zasięga rady u… wróżki. Nie można jednak wykluczyć, że Bessonowi brakuje po prostu wiedzy o jego bohaterce. Na spotkaniu z polskimi widzami w czasie festiwalu OFF Plus Camera Luc Besson przyznał, że trudno było dowiedzieć się od znajomych opozycjonistki jaka Suu Kyi jest prywatnie, bo "większość przyjaciół Aung San Suu Kyi albo już nie żyje, albo przebywa w więzieniach". Ten brak wiedzy jaka naprawdę jest Suu Kyi nie może ujść uwadze widza, zwłaszcza, że Besson, mimo politycznego kontekstu, pokazuje bohaterkę przez pryzmat jej rodzinnej historii i prywatnego dramatu. I tak jak samą Aung San Suu Kyi francuski reżyser wyidealizował, tak wyidealizował również jej stosunki z najbliższymi – i zgubił tym samym cenny (zwłaszcza w filmie biograficznym) rys realizmu. Bo czy rodzina rzeczywiście bez jednego słowa sprzeciwu znosiła rujnującą życie rodzinne wieloletnią rozłąkę i nieobecność bohaterki przy łóżku umierającego na raka męża, nawet jeśli bliskie były jej ideały, którym Suu Kyi poświęciła szczęście najbliższych?
Nie chciałabym jednak, aby ktoś po tej łyżce dziegciu odniósł wrażenie, że film jest bezwartościowy. Z pewnością warto go obejrzeć, bo mówi o sprawach ważnych i pokazuje kawałek współczesnej historii, którą – gdyby nie pochylił się nad nią Besson - pewnie większość widzów by się nie zainteresowała. Na plus należy zapisać reżyserowi to, że nie film nie epatuje nadmiernym okrucieństwem, a krew nie tryska litrami z ekranu, choć temat obrazu usprawiedliwiałby nakręcenie kilku krwawych scen. Nie sposób nie wspomnieć również o wspaniałych zdjęciach Thierry'ego Arbogasta i niezłej roli Michelle Yeoh, która wcieliła się w postać Aung Sun Suu Kyi. Szkoda tylko, że reżyser poszedł na skróty, przyjmując konwencję hollywoodzkiego melodramatu z historią w tle. Film jest co prawda wzruszający, zwłaszcza jeśli widz uświadomi sobie, że to co widzi na ekranie wydarzyło się naprawdę - ale jednocześnie reżyser przemyka się jedynie po powierzchni faktów sprawiając wrażenie, że chciał utrafić w gust niezbyt wymagającego widza.