W dniach 16-18 kwietnia 2015 odbyło się jedno z największych muzycznych wydarzeń w Warszawie tego roku. Do tej pory miało już miejsce w Madrycie, Sztokholmie, Tokio, Belfaście i Wiedniu, a w ostatni weekend powróciło do stolicy Polski. Mowa konkretnie o Red Bull Music Academy Weekender Warsaw, w ramach którego odbyły się 3 dni koncertów, a także warsztaty z wykonawcami i obchody „Record Store Day”, czyli światowego dnia sklepów płytowych. Na 5 scenach festiwalu wystąpiło ponad 30 artystów z Polski i całego świata.
Sceny usytuowano w klimatycznych wnętrzach Pałacu Kultury i Nauki, konkretnie w Teatrze Dramatycznym, Teatrze Studio, Barze Studio, a także na Placu Defilad przed samym gmachem. Koncert otwarcia, na którym wystąpili Steve Nash & Turntable Orchestra, odbył się natomiast w Studio PR im. W. Lutosławskiego. Po drugim dniu festiwalu wyprzedano już wszystkie bilety. Termin imprezy przesunięto o 2 miesiące wcześniej względem zeszłorocznej edycji, prawdopodobnie po to, by nie konkurować z letnimi festiwalami, a przy tym także oszczędzić festiwalowiczom dylematów, na który z nich pójść.
Podczas dwudniowej części festiwalu można było zobaczyć takich artystów, jak Buraka Som Sistema, Albo Inaczej na żywo, Nosowska Elektronicznie, Kindness, Brandt Brauer Frick i wielu innych. Oprócz lokalnych artystów do Warszawy przyjechali goście zaproszeni z Portugalii, Nowej Zelandii, USA, Wielkiej Brytanii czy Niemiec. Muzycznie było więc różnorodnie, a wśród występów znalazły się live acty, sety DJ-skie, a nawet cała orkiestra. Szeroki wachlarz stylów muzycznych miał jednak pewien ważny, wspólny mianownik – elektronikę (może oprócz projektu Albo Inaczej i Stalley’a).
Wodecki i Bem prezentują polski rap
Cały festiwal poprzedził specjalny koncert Steve’a Nasha i jego „gramofonowej orkiestry”. Bilety na to show wyprzedano się bardzo szybko. Kolejne dwa dni stanowiły już właściwą część wydarzenia, podczas której na czterech scenach występy trwały do wczesnych godzin porannych. Dwudniowa część zaczęła się mocnym akcentem – w sali Teatru Dramatycznego premierę na żywo miał projekt Albo Inaczej, którego ideą było przearanżowanie klasycznego, polskiego rapu na śpiewane, jazzowe utwory. Projekt ten już od dłuższego czasu zdobywa duże uznanie nie tylko fanów rapu, dlatego nie powinno dziwić tak duże zainteresowanie premierowym występem, nawet mimo stosunkowo wczesnego usytuowania w line-upie. Patrząc na ludzi, którzy nie zdołali dopchać się do sali, można przypuszczać, że zebrał największą publiczność z całego festiwalu (lub przynajmniej jako jeden z dwóch). Koncert był wyjątkowy głównie ze względu zaproszonych gości – polski rap w nowej wersji śpiewały takie postacie jak Ewa Bem, Krystyna Prońko, Zbigniew Wodecki i Andrzej Dąbrowski, a sekcję instrumentalną stanowił jazzowy Konglomerat Big Band. Dużym zaskoczeniem był także udział legendarnego składu Stare Miasto i nieaktywnego już od dłuższego czasu Flexxipu. Całe show według wielu było jednym z najważniejszych tej imprezy, za to ja sam, początkowo niezbyt przekonany, opuściłem salę pozytywnie zaskoczony i zaliczam je do trzech najlepszych ze wszystkich weekendowych koncertów. Ci, którzy to przegapili, mogą obejrzeć wideo z koncertu na stronie Red Bulla.
Rapowa część festiwalu
Po projekcie Albo Inaczej w Teatrze Dramatycznym dostaliśmy kolejną, tym razem już „rasową” porcję rapu. Kolejny na scenę wszedł W.E.N.A., wspierany przez żywe instrumenty od Electro-Acoustic Beat Sessions, czyli zespołu, z którym aktualnie pracuje nad nową płytą. Także tutaj na fanów czekały ciekawostki – zagrali nienagrany jeszcze utwór, a w przerwie między kolejnymi wykonaniami live dowiedzieliśmy się, że ściśle kojarzony z warszawską sceną raper przeprowadził się do Wrocławia. Niedługo po nich swój występ miał Stalley, raper z Ohio (USA), który aktualnie promuje swój ostatni album, zatytułowany tak samo jak nazwa jego rodzimego stanu. Osobiście nie udało mi się go zobaczyć, gdyż przy próbie wyjścia z naprzeciwległej sceny zatrzymał mnie pokaźny tłum, próbujący dostać się na występ kolejnego headlinera festiwalu. Całe szczęście, że w tym roku dał aż dwa koncerty w Polsce, dlatego część fanów miała okazję usłyszeć go na żywo już wcześniej. Relację z pierwszego występu Stalley’a w naszym kraju możecie przeczytać tu.
Przeludnione sale zmorą festiwalu
Problemy z wejściem, przeludnione sale i przeoczone koncerty – to na pewno największa zmora festiwalu. W zasadzie to jedyna wada, ale dość istotna z uwagi na to, że duża część festiwalowiczów kupiła bilet jednodniowy z myślą o konkretnym koncercie, na który finalnie nie mogła wejść. Niestety ograniczona powierzchnia sal, połączona z przepisami przeciwpożarowymi, dała się we znaki tym, którzy nie przyszli odpowiednio wcześniej na upatrzony koncert. Problem można byłoby rozwiązać poprzez przeniesienie głównych artystów na potencjalnie największą scenę – Plac Defilad, czyli scenę na zewnątrz, jednak organizatorzy zarządzili wręcz odwrotnie. Ze względu na pogodę część artystów grających w późniejszych godzinach przeniesiono z zewnątrz do środka, co dodatkowo spowodowało pewne przesunięcia w timetable. Podczas zeszłorocznej edycji pod PKiN stanęło małe miasteczko festiwalowe, z kolei w tym roku była to zaledwie nieduża (ale zadaszona!) scena i kilka foodtrucków stojących pod ścianą gmachu. Można byłoby więc upatrywać tutaj kolejnego minusa, jednak trzeba zrozumieć tę decyzję, która w końcu była pewnym „pójściem na rękę” ze strony organizatorów. Skoro już przy ciemnych stronach, to ostatnią z nich może być lekka dezorganizacja w szatni Baru Studio – brak numerków, przydzielanie ich „słownie” czy samoobsługa. Jednak i tak jest postęp w stosunku do zeszłego roku, gdy szatnia wcale nie działała, co było dziwne nawet mimo minimalnie lepszej pogody.
Nick Hook DJ-ską perełką
Skupmy się na sprawach ważniejszych, czyli samej muzyce. Osobiście wyróżnienie przyznałbym (przynajmniej w kategorii DJ-setów) panu znanemu jako Nick Hook. Na scenie Baru Studio zaprezentował lekko elektroniczny set, wymieszany z topowymi aktualnie rapowymi numerami ze Stanów. Momentami brzmiało to trochę zbyt hiciarsko, jednak była to godna alternatywa dla grającego w tym samym czasie piętro wyżej spokojniejszego Electric Wire Hustle. Tym samym utwierdziłem się w przekonaniu, że żaden około rapowy set nie może istnieć bez kawałka A$AP Ferga „Work” (chociaż tym razem wyjątkowo chyba w oryginalnej wersji).
Kolejną pozycją tego dnia, chyba najbardziej pożądaną wraz z projektem Albo Inaczej, było Buraka Som Sistema w Teatrze Studio. Już samo ogłoszenie ich udziału przyciągnęło na festiwal wielu fanów tej grupy, jednak z pewnością koncert ten mógł porwać każdego, kto do tej pory nawet nie wiedział czym jest „kuduro” (nie kojarzyć z „Danza Kuduro”). Sala niestety zdawała się być dwa razy za mała na taką ilość chętnych. Ci, którym udało się dopchać skakali w mało komfortowym ścisku, a spóźnialscy już chyba nawet nie próbowali wejść. Jednak muzycznie wiadomo, jak to Buraka – energetyczna bomba, mimo że po pewnym czasie wydawało się lekko monotonnie.
Evian Christ największym zaskoczeniem festiwalu
Kolejny, ostatni dzień festiwalu przyniósł nie mniej wrażeń. Z głosów festiwalowiczów można wywnioskować, że największym zainteresowaniem miała cieszyć się scena Teatru Dramatycznego, na której wystąpić mieli kolejno Nosowska Elektronicznie, Brandt Brauer Frick i Kindness. Docenić trzeba także Teatr Studio, gdzie tego dnia zagrali m.in. Dorian Concept Live, HV/Noon z licznymi gośćmi tak samo z występem na żywo i szczególnie zamykające show Eviana Christa. Pierwszy z zespołów mimo lekkich problemów technicznych z komputerem dał radę dać dobry występ, o którym później często mówiono. HV/Noon, czyli duet polskich producentów, którzy puścili w zeszłym roku wspólny album, zaprosił na scenę kilku reprezentantów rodzimej sceny hiphopowej, wśród których znalazł się Jotuze (Grammatik) ze swoim pierwszym od 7 lat występem. Ostatnią z tych trzech pozycji było chyba największe zaskoczenie festiwalu – Evian Christ, młody producent, który zredefiniował pojęcie „show”. Jego krótki, bo zaledwie 45 minutowy występ to nie tylko puszczanie jednego kawałka po drugim, a niesamowita gra świateł (polecam obejrzeć filmiki) i narracja od początku do końca. Sama jego muzyka brzmi za to jakby Death Grips zaczęli robić elektronikę wspólnie z Kanye Westem (z którym zresztą współpracował przy jego ostatnim albumie). Niech jako komentarz posłużą słowa jednego z komentujących na Facebooku: „Jak przy takiej chłodnej, odhumanizowanej muzyce można przeżyć taką epifanię, to ja nie wiem”.
Ostatnie chwile festiwalu upływały przy DJ-skich setach SLG, Kuby Sojki, Catz’n Dogz i warszawskiego duetu Ptaki. Trochę dziwi mała frekwencja podczas występu tych ostatnich, jednak odpowiedź znajdowała się piętro niżej, gdzie aktualnie urzędowały wspomniane „Psy i Koty”. Mimo późnego umieszczenia w rozkładzie, bo o 3:00, udało im się utrzymać pełny parkiet do końca imprezy.
Spot w klimacie telezakupów
Na uznanie zasługuje także sama promocja imprezy. Na jednej z warszawskich ścian pojawił się wielki mural imitujący plakat ze wszystkimi informacjami na temat festiwalu. Innym oryginalnym pomysłem było opublikowanie w internecie filmu który zachęcał do wzięcia udziału – jednak nie pospolitego, a utrzymanego w stylistyce „telezakupów”, co dało komiczny efekt, a sam film określany jest jako najlepsza promocja festiwalu tego roku. Czekamy w takim razie czego będziemy mogli uświadczyć w przyszłym roku – i od strony ciekawej promocji, ale szczególnie w kwestiach muzycznych.
Podczas dwudniowej części festiwalu można było zobaczyć takich artystów, jak Buraka Som Sistema, Albo Inaczej na żywo, Nosowska Elektronicznie, Kindness, Brandt Brauer Frick i wielu innych. Oprócz lokalnych artystów do Warszawy przyjechali goście zaproszeni z Portugalii, Nowej Zelandii, USA, Wielkiej Brytanii czy Niemiec. Muzycznie było więc różnorodnie, a wśród występów znalazły się live acty, sety DJ-skie, a nawet cała orkiestra. Szeroki wachlarz stylów muzycznych miał jednak pewien ważny, wspólny mianownik – elektronikę (może oprócz projektu Albo Inaczej i Stalley’a).
Wodecki i Bem prezentują polski rap
Cały festiwal poprzedził specjalny koncert Steve’a Nasha i jego „gramofonowej orkiestry”. Bilety na to show wyprzedano się bardzo szybko. Kolejne dwa dni stanowiły już właściwą część wydarzenia, podczas której na czterech scenach występy trwały do wczesnych godzin porannych. Dwudniowa część zaczęła się mocnym akcentem – w sali Teatru Dramatycznego premierę na żywo miał projekt Albo Inaczej, którego ideą było przearanżowanie klasycznego, polskiego rapu na śpiewane, jazzowe utwory. Projekt ten już od dłuższego czasu zdobywa duże uznanie nie tylko fanów rapu, dlatego nie powinno dziwić tak duże zainteresowanie premierowym występem, nawet mimo stosunkowo wczesnego usytuowania w line-upie. Patrząc na ludzi, którzy nie zdołali dopchać się do sali, można przypuszczać, że zebrał największą publiczność z całego festiwalu (lub przynajmniej jako jeden z dwóch). Koncert był wyjątkowy głównie ze względu zaproszonych gości – polski rap w nowej wersji śpiewały takie postacie jak Ewa Bem, Krystyna Prońko, Zbigniew Wodecki i Andrzej Dąbrowski, a sekcję instrumentalną stanowił jazzowy Konglomerat Big Band. Dużym zaskoczeniem był także udział legendarnego składu Stare Miasto i nieaktywnego już od dłuższego czasu Flexxipu. Całe show według wielu było jednym z najważniejszych tej imprezy, za to ja sam, początkowo niezbyt przekonany, opuściłem salę pozytywnie zaskoczony i zaliczam je do trzech najlepszych ze wszystkich weekendowych koncertów. Ci, którzy to przegapili, mogą obejrzeć wideo z koncertu na stronie Red Bulla.
Rapowa część festiwalu
Po projekcie Albo Inaczej w Teatrze Dramatycznym dostaliśmy kolejną, tym razem już „rasową” porcję rapu. Kolejny na scenę wszedł W.E.N.A., wspierany przez żywe instrumenty od Electro-Acoustic Beat Sessions, czyli zespołu, z którym aktualnie pracuje nad nową płytą. Także tutaj na fanów czekały ciekawostki – zagrali nienagrany jeszcze utwór, a w przerwie między kolejnymi wykonaniami live dowiedzieliśmy się, że ściśle kojarzony z warszawską sceną raper przeprowadził się do Wrocławia. Niedługo po nich swój występ miał Stalley, raper z Ohio (USA), który aktualnie promuje swój ostatni album, zatytułowany tak samo jak nazwa jego rodzimego stanu. Osobiście nie udało mi się go zobaczyć, gdyż przy próbie wyjścia z naprzeciwległej sceny zatrzymał mnie pokaźny tłum, próbujący dostać się na występ kolejnego headlinera festiwalu. Całe szczęście, że w tym roku dał aż dwa koncerty w Polsce, dlatego część fanów miała okazję usłyszeć go na żywo już wcześniej. Relację z pierwszego występu Stalley’a w naszym kraju możecie przeczytać tu.
Przeludnione sale zmorą festiwalu
Problemy z wejściem, przeludnione sale i przeoczone koncerty – to na pewno największa zmora festiwalu. W zasadzie to jedyna wada, ale dość istotna z uwagi na to, że duża część festiwalowiczów kupiła bilet jednodniowy z myślą o konkretnym koncercie, na który finalnie nie mogła wejść. Niestety ograniczona powierzchnia sal, połączona z przepisami przeciwpożarowymi, dała się we znaki tym, którzy nie przyszli odpowiednio wcześniej na upatrzony koncert. Problem można byłoby rozwiązać poprzez przeniesienie głównych artystów na potencjalnie największą scenę – Plac Defilad, czyli scenę na zewnątrz, jednak organizatorzy zarządzili wręcz odwrotnie. Ze względu na pogodę część artystów grających w późniejszych godzinach przeniesiono z zewnątrz do środka, co dodatkowo spowodowało pewne przesunięcia w timetable. Podczas zeszłorocznej edycji pod PKiN stanęło małe miasteczko festiwalowe, z kolei w tym roku była to zaledwie nieduża (ale zadaszona!) scena i kilka foodtrucków stojących pod ścianą gmachu. Można byłoby więc upatrywać tutaj kolejnego minusa, jednak trzeba zrozumieć tę decyzję, która w końcu była pewnym „pójściem na rękę” ze strony organizatorów. Skoro już przy ciemnych stronach, to ostatnią z nich może być lekka dezorganizacja w szatni Baru Studio – brak numerków, przydzielanie ich „słownie” czy samoobsługa. Jednak i tak jest postęp w stosunku do zeszłego roku, gdy szatnia wcale nie działała, co było dziwne nawet mimo minimalnie lepszej pogody.
Nick Hook DJ-ską perełką
Skupmy się na sprawach ważniejszych, czyli samej muzyce. Osobiście wyróżnienie przyznałbym (przynajmniej w kategorii DJ-setów) panu znanemu jako Nick Hook. Na scenie Baru Studio zaprezentował lekko elektroniczny set, wymieszany z topowymi aktualnie rapowymi numerami ze Stanów. Momentami brzmiało to trochę zbyt hiciarsko, jednak była to godna alternatywa dla grającego w tym samym czasie piętro wyżej spokojniejszego Electric Wire Hustle. Tym samym utwierdziłem się w przekonaniu, że żaden około rapowy set nie może istnieć bez kawałka A$AP Ferga „Work” (chociaż tym razem wyjątkowo chyba w oryginalnej wersji).
Kolejną pozycją tego dnia, chyba najbardziej pożądaną wraz z projektem Albo Inaczej, było Buraka Som Sistema w Teatrze Studio. Już samo ogłoszenie ich udziału przyciągnęło na festiwal wielu fanów tej grupy, jednak z pewnością koncert ten mógł porwać każdego, kto do tej pory nawet nie wiedział czym jest „kuduro” (nie kojarzyć z „Danza Kuduro”). Sala niestety zdawała się być dwa razy za mała na taką ilość chętnych. Ci, którym udało się dopchać skakali w mało komfortowym ścisku, a spóźnialscy już chyba nawet nie próbowali wejść. Jednak muzycznie wiadomo, jak to Buraka – energetyczna bomba, mimo że po pewnym czasie wydawało się lekko monotonnie.
Evian Christ największym zaskoczeniem festiwalu
Kolejny, ostatni dzień festiwalu przyniósł nie mniej wrażeń. Z głosów festiwalowiczów można wywnioskować, że największym zainteresowaniem miała cieszyć się scena Teatru Dramatycznego, na której wystąpić mieli kolejno Nosowska Elektronicznie, Brandt Brauer Frick i Kindness. Docenić trzeba także Teatr Studio, gdzie tego dnia zagrali m.in. Dorian Concept Live, HV/Noon z licznymi gośćmi tak samo z występem na żywo i szczególnie zamykające show Eviana Christa. Pierwszy z zespołów mimo lekkich problemów technicznych z komputerem dał radę dać dobry występ, o którym później często mówiono. HV/Noon, czyli duet polskich producentów, którzy puścili w zeszłym roku wspólny album, zaprosił na scenę kilku reprezentantów rodzimej sceny hiphopowej, wśród których znalazł się Jotuze (Grammatik) ze swoim pierwszym od 7 lat występem. Ostatnią z tych trzech pozycji było chyba największe zaskoczenie festiwalu – Evian Christ, młody producent, który zredefiniował pojęcie „show”. Jego krótki, bo zaledwie 45 minutowy występ to nie tylko puszczanie jednego kawałka po drugim, a niesamowita gra świateł (polecam obejrzeć filmiki) i narracja od początku do końca. Sama jego muzyka brzmi za to jakby Death Grips zaczęli robić elektronikę wspólnie z Kanye Westem (z którym zresztą współpracował przy jego ostatnim albumie). Niech jako komentarz posłużą słowa jednego z komentujących na Facebooku: „Jak przy takiej chłodnej, odhumanizowanej muzyce można przeżyć taką epifanię, to ja nie wiem”.
Ostatnie chwile festiwalu upływały przy DJ-skich setach SLG, Kuby Sojki, Catz’n Dogz i warszawskiego duetu Ptaki. Trochę dziwi mała frekwencja podczas występu tych ostatnich, jednak odpowiedź znajdowała się piętro niżej, gdzie aktualnie urzędowały wspomniane „Psy i Koty”. Mimo późnego umieszczenia w rozkładzie, bo o 3:00, udało im się utrzymać pełny parkiet do końca imprezy.
Spot w klimacie telezakupów
Na uznanie zasługuje także sama promocja imprezy. Na jednej z warszawskich ścian pojawił się wielki mural imitujący plakat ze wszystkimi informacjami na temat festiwalu. Innym oryginalnym pomysłem było opublikowanie w internecie filmu który zachęcał do wzięcia udziału – jednak nie pospolitego, a utrzymanego w stylistyce „telezakupów”, co dało komiczny efekt, a sam film określany jest jako najlepsza promocja festiwalu tego roku. Czekamy w takim razie czego będziemy mogli uświadczyć w przyszłym roku – i od strony ciekawej promocji, ale szczególnie w kwestiach muzycznych.