Po tragedii w gdańskim gimnazjum takie filmy jak "Zostańmy przyjaciółmi" w ogóle nie powinny pojawiać się na polskich ekranach!
Chris Brander, główny bohater "Zostańmy przyjaciółmi" (w tej roli Ryan Reynolds), to gapowaty, zakompleksiony młodziak z wyraźną nadwagą i aparatem na zębach. Oczywiście, jego rówieśnicy nie odpuszczają i robią z niego szkolną ofermę, dyżurny obiekt mało wybrednych żartów przy każdej okazji - w podobnej sytuacji znajdowała się Ania, która popełniła samobójstwo w gdańskim gimnazjum. Tutaj właśnie widać różnicę między Polską i USA. U nas uczniowie poddają się, a Amerykanie nie rezygnują - Chris zaciska zęby, z dumą znosi upokorzenia, aby po 10 latach powrócić na białym koniu sukcesu do rodzinnej miejscowości i pokazać wszystkim, ile jest naprawdę wart. A widz w tym momencie może zakrzyknąć: o proszę, jak pozytywnie na niego wpłynęły szkolne niepowodzenia! Zawsze do gwiazd dochodzi się przez cierpienia! Tak samo piękny ten scenariusz, co nieprawdziwy. "Zostańmy przyjaciółmi" to zwykła, głupawa komedia, jakich setki powstają co roku na całym świecie. W dodatku słaba - dowcipy nawet nie próbują być inteligentne, a do tego nie są śmieszne (bo ile razy można się śmiać z łapania za krocze?). Właściwie nie warto temu filmowi poświęcić nawet kilku linijek tekstu, bowiem pisanie o nim równa się kopaniu leżącego. Z jednym wyjątkiem - dyskusji, jaka teraz przetacza się przez Polskę z powodu tragedii w gdańskiej gimnazjum. "Zostańmy przyjaciółmi" lekceważy problem, jakim jest mobbing w szkołach, pokazuje go jako elementarny składnik systemu edukacyjnego, który może wyjść tylko na dobre. Tymczasem tak nie jest, czego śmierć Ani jest najlepszym dowodem. Dlatego nie można tej komedii pominąć milczeniem, bowiem w sposób bardzo niebezpieczny zakłamuje rzeczywistość. Na szczęście "Zostańmy przyjaciółmi" jest na tyle słabym filmem, że prawdopodobnie nikt go nie obejrzy - i w tym jedyna nadzieja.