„Znają ją wszyscy, którzy mają profil na Instagramie. Szturmem podbiła Internet, publikując na swoim koncie ironiczne parodie zdjęć celebrytów. Beyonce, Celine Dion, Justin Bieber czy rodzina Kardashianów. (…) Znany na całym świecie projekt #CelesteChallengeAccepted rozpoczął się w 2015 roku. Prosta forma – kolaż złożony ze zdjęcia Celeste oraz jednej z gwiazd podkreśla absurdalność wizerunku kreowanego na Instagramie. Autorka kpi ze wszystkich: od Gigi Hadid, Miley Cyrus czy Gwyneth Paltrow po Jennifer Lopez. Celeste w swoich zdjęciach nie idzie na kompromisy. Nie idzie na nie także w swojej książce” – czytamy w opisie „Challenge Accepted!” Celeste Barber. Pozycja ukaże się 19 czerwca 2019 roku.
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Celeste Barber
Przeczytaj przedpremierowe fragmenty książki
„Rozdział o dniu, w którym dowiedziałam się, że instagramowa sława jest warta tyle, co fortuna w Monopoly”
Myślę, że nie skłamię, mówiąc, że udało mi się odnieść sukces w mediach społecznościowych. Nie dostaję co prawda 400000 dolarów za posty z herbatkami detoksykującymi, jak co niektórzy w rodzinie Kardashianów (true story), ale mam ponad cztery miliony obserwujących na Instagramie, a w mojej książce – oraz w książce moich nastoletnich pasierbic – w praktyce oznacza to wir szalonych wydarzeń i OMG, wszystko jest takie krejzi, na maksa.
Nie zawsze byłam posiadaczką światowej sławy, wysoce rozrywkowego konta na Instagramie. Ja również miałam swego czasu zupełnie normalny profil, na który wrzucałam nudne zdjęcia jak większość z was. Dobrze wiecie, o jakie zdjęcia mi chodzi – na przykład te z moimi stopami, bo należy postawić sprawę jasno – nikt nigdy nie uwierzy wam, że macie stopy, dopóki nie wrzucicie ich zdjęcia na Instagram. Wszystko na to wskazuje, że to samo dotyczy cycków i wydatnych tyłków. Zamieszczałam również w Sieci obowiązkowe zdjęcia jedzenia, choć na szczęście nikt nigdy nie zarzucił mi, że jem tylko po to, żeby usprawiedliwić postowanie zdjęć jedzenia. Czasem lubię dać się ponieść fantazji i zamieszczam zdjęcia, na których jem, i na których widać również moje stopy. Jeśli szukacie odkrywcy Ameryki, to właśnie ja.
Następnie przydarzyły mi się dzieci, więc uznałam, że poważnym zaniedbaniem byłoby niezamieszczenie zdjęcia ich stóp. Nie karmiłam piersią i dlatego uznałam za bezcelowe wrzucenie zdjęć moich dzieci karmionych mlekiem modyfikowanym od urodzenia, ponieważ zostałabym zlinczowana i pisałabym tę książkę w szpitalu, używając zakrwawionej strzykawki jako długopisu i mojego uda jako kartki.
Uwielbiam Instagram, naprawdę szczerze go uwielbiam. Pamiętam, kiedy pojawił się po raz pierwszy. „Ruszył”? „Wystartował”? „Podbił świat”? „Stracił internetowe dziewictwo”? Nie do końca wiem, jak określa się inicjację apki, ale pamiętam, jak bardzo byłam podekscytowana. Jako dziecko konsumpcjonizmu i nieoficjalna twarz zaburzeń koncentracji uwagi byłam w swoim żywiole – nawet orzeszek nerkowca byłby się w stanie tak długo skupić: czyli w przybliżeniu przez jakieś pięć sekund.
Powiem wprost – zawsze wolałam książki z obrazkami, słowa budzą we mnie strach. Jasne, potrafię się też nimi cieszyć, ale nie jestem mózgowcem i jednak czasem się ich boję. Za to obrazki? No, proszę was! Uwielbiam obrazki i zdjęcia, niczego więcej nie potrzebuję, jedno zdjęcie może wyrazić tyle, co tysiąc słów, prawda?
Uwielbiam przeglądać dobre czasopisma, a Instagram wydawał się cyfrową wersją świata czasopism: ładne obrazki zestawione z chwytliwymi tytułami/podpisami.
Moje ulubione czasopismo, które zawsze mam pod ręką to „InStyle”. Uwielbiam je i zbieram, odkąd pamiętam – to znaczy było tak, dopóki nie urodziły się moje dzieci i dopóki nie zdałam sobie sprawy, że „InStyle” i rodzicielstwo/zastępcze rodzicielstwo pasują do siebie jak do świni siodło. Musiałam z czegoś zrezygnować – a okazuje się, że rezygnacja z dzieci spotyka się z mniejszą akceptacją społeczną niż anulowanie prenumeraty magazynu. Ale w latach mojej świetności, kiedy mieszkałam sama w kawalerce na Kings Cross, nie zdarzyło mi się przegapić ani jednego numeru. Miałam ich tak wiele, że snułam plany wykorzystania ich jako nóg od stolika kawowego, ze starym lustrem w funkcji blatu – w ten sposób stworzyłabym superstylowy mebel/dzieło sztuki, nadające się do filmu Toma Forda. Zamiast tego jednak gromadziłam je pod łóżkiem, w nadziei, że kreatywność i styl przesiąkną w nocy przez materac prosto do mojej głowy.
Po jakimś czasie, kiedy moja kolekcja czasopism zaczęła nieco wymykać się spod kontroli, zamiast wyrzucić je z nonszalancją Rihanny wyrzucającej coś komuś, postanowiłam co miesiąc zasiadać do stołu z opakowaniem rodzinnym żelek i wycinać co lepsze artykuły. Następnie należało wkleić je do artystycznego szkicownika (za który słono zapłaciłam, po prostu przepłaciłam go) i który nabyłam z napiwków – pracowałam wtedy jako kelnerka w restauracji przy teatrze. W ten sposób tworzyłam swój osobisty kolaż inspiracji z „InStyle” danego miesiąca.
Pierwsza pod nóż szła okładka – wycinałam modelkę i wklejałam dookoła niej nagłówki, następnie ręcznie dopisywałam datę kolorowymi długopisami (wspominałam już, że miałam dwadzieścia lat?). Kolejne strony zapełniały zdjęcia z modnymi inspiracjami na dany sezon, później wklejałam artykuł reklamowany na okładce, ozdabiałam go zdjęciami celebrytki, z którą akurat został przeprowadzony wywiad i podkreślałam co ciekawsze cytaty.
Następne w kolejności były trendy makijażowe i wreszcie kilka stron poświęconych australijskiemu artyście. (To moja ulubiona część australijskiej edycji czasopisma „InStyle” – zawsze pod koniec numeru znajdują się trzy strony zarezerwowane dla australijskiego artysty. Stojąc w kolejce w supermarkecie, zawsze przerzucam strony aż do końca, żeby zobaczyć, jaką aktorkę, modelkę, komika, pisarkę czy modelkę spotkał ten zaszczyt w danym miesiącu: – „O, to nie o mnie? No cóż, może w przyszłym miesiącu”). Mój kolaż kończył się zdjęciami domów i jedzenia.
Moja spersonalizowana wersja czasopisma zajmowała jakieś pięć–dziewięć stron w szkicowniku – nic więcej nie było mi potrzebne. Wystarczyło rzucenie okiem na zdjęcia i już byłam zorientowana we wszystkich trendach.
U zarania instagramowych dziejów? (A! Znowu się zaczyna: „Kiedy Instagram przyszedł na świat”? „Wydarzył się jego pierwszy raz”? „Dopuścił się ataku na nasze zmysły”?) pomyślałam sobie: – O, tak. To wersja Facebooka prosto z zeszytu z wycinkami Celeste. Tylko zdjęcia, a mnie niczego więcej do szczęścia nie potrzeba… Byłam w siódmym niebie, sławni ludzie zamieszczający swoje dziwne zdjęcia? To jak odsłanianie przed nami, zwykłymi śmiertelnikami, malutkiej części ich szalonego świata.
Śledziłam Instagram od kilku miesięcy, kiedy zorientowałam się, że wszyscy ci celebryci usilnie pozują na „zupełnie normalnych” – i w związku z tym pierwszy raz zobaczyłam ich zdjęcia przez pryzmat tego absurdalnego trendu.
Instagram zalała fala zdjęć, których celem było obniżenie poczucia naszej własnej wartości. Nieletnie panienki o twarzach, które z naturalnością niewiele miały wspólnego, w pastelowym stroju do jogi, sączące czarno-zielony zdrowotny koktajl na jachcie na Riwierze Francuskiej z podpisem: „Kiedy dzieci nie ma w domu… Ale nudy! #życiemamy #namaste #dlaczegoja” zaczynały przedzierać się pośród niewinnych nudnych zdjęć dzieci znajomych i psów o trzech łapach.
Zaraz, zaraz, chwileczkę! Tak chyba nie wyglądają wagary, prawda? O kurde, a może jednak?
Niewiele później zaczęły pojawiać się fotki osób, które znam i uwielbiam, przycięte i przefiltrowane do tego stopnia, że musiałam sprawdzać nazwę użytkownika, żeby zidentyfikować autora i bohatera zdjęć.
Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumieli – nie mam absolutnie nic przeciwko niektórym wyedytowanym zdjęciom z gazet: wiecie, te, na których niesamowite supermodelki mają na sobie ciuchy, w których tylko one mogą dobrze wyglądać, stojąc na szczycie wieżowca na motorze, w skórzanych maskach, z ogolonymi głowami i nasutnikami i sprzedają nam nowy zapach YSL, DKNY czy ABC, który uczyni z nas lepsze i silniejsze kobiety. O, właśnie takie, o których powszechnie wiadomo, że są równie nieosiągalne, co absurdalne. Takie, do których może aspirować tylko jeden typ kobiet. Takie, które sprawiają, że zatrzymujesz się w pół kroku i zaczynasz myśleć: „Kurde, czy właśnie tak powinnam wyglądać, jeśli założę skórzaną maskę na motorze na szczycie wieżowca?”. Tak. Odpowiedź na to pytanie brzmi tak, właśnie tak należy wyglądać, jeśli już zdecydujesz się wziąć udział w tej absurdalnej zabawie.
Minęło wiele lat, zanim się zorientowaliśmy, że to wszystko jest soczystym stekiem bzdur i jednym wielkim piętnowaniem ciała, możemy więc odłożyć kolorowe czasopismo i wrócić spokojnie do naszego życia. Nikt się za bardzo nie złości ani nie głupieje. Nawet modelki, fotografowie i marka doskonale wiedzą, co nam oferują: pokazują nam to, co nigdy nie znajdzie się w naszym zasięgu i to, na co nie możemy sobie pozwolić.
Niektórzy kochają to całym sercem, inni szczerze nienawidzą, ale wszyscy dobrze wiemy, czym to pachnie. Nieosiągalnością. Ułudą. Fałszem.
W porządku. Jak już mówiłam, myślę, że jest miejsce i na takie wyedytowane zdjęcia. Mogłabym nawet posunąć się dalej i stwierdzić, że niektóre z nich zasługują na miano dzieł sztuki. Takie rzeczy nie sprawiają, że czuję się zdezorientowana, nie jest mi przykro. Wręcz przeciwnie. Powszedni chleb smakuje nawet lepiej.
I wtedy wjeżdża Instagram i niespodziewanie wszyscy mamy uwierzyć, że matka uczniaka na Riwierze Francuskiej to zwykła, prozaiczna matka? To norma? No, ale przecież wiemy, że nie ma w tym ani odrobiny prawdy, prawda? NIE?! Okazuje się, że instagramerki całe w pastelach, przeważnie kobiety, nieźle się obłowiły, włamując się do wielkiego, nieodkrytego świata kompleksów, o których istnieniu wiele z nas nawet nie wiedziało, dopóki nie dopadły nas z wielką siłą, kiedy skrolowałyśmy czyjś feed o trzeciej nad ranem, żałując każdej decyzji, którą podjęłyśmy dotąd w życiu.
„Zaczynam coś nowego”
UWIELBIAM się z siebie śmiać. Jedyną osobą na świecie, której sprawia to tyle samo radości, jest moja siostra Olivia. Przesyłałyśmy sobie nawzajem zrzuty ekranów zdjęć i rzucałyśmy sobie wyzwania: przyjąć odpowiednią pozę i zrobić imitację fotki.
Pierwsze fotowyzwanie #celestechallengeaccepted było łatwe. Na zdjęciu była laska wygięta w dziwnej pozie jogi na klatce schodowej. Zamieściłam swoją wersję na moim Instagramie i na prywatnej stronie na Facebooku (nie posiadałam wtedy oficjalnego konta na Facebooku – raczej go nie potrzebowałam, biorąc pod uwagę fakt, że nieźle radziłam sobie z zarządzaniem moimi osiemdziesięcioma siedmioma znajomymi) z podpisem: „Zaczynam coś nowego”. Spodobało się – to znaczy spodobało się moim znajomym, którzy zostawili mi rozbawione komentarze. I tyle.
Bawiłam się w ten sposób przez kilka tygodni, zamieszczając różne zdjęcia – niektóre na plaży, inne w łazience, w większości ze mną w skąpej odzieży w roli głównej. Robiło się fajnie. Zdawałam sobie sprawę, że udaje mi się rozbawić coraz więcej osób i wkrótce miałam coraz większy odzew.
Tydzień po tym, jak miałam 2000 obserwujących, dalej bawiłam się wyśmienicie. A później w mojej prywatnej skrzynce odbiorczej na Facebooku pojawiła się wiadomość od kogoś z ABC Online. Chcieli zrobić ze mną wywiad na temat mojej wizji mediów społecznościowych. Moja wizja wyglądała następująco: właśnie zamieściłam swoją wersję zdjęcia, w którym Kim Kardashian leży w błocie na wzgórzu w samej bieliźnie. ALE UWAGA, UWAGA: poza na fotce została wystylizowana przez jej męża, Kany’ego. Cieszyłam się, że mogę opowiedzieć o moich występach i „kreatywnym geniuszu” Kany’ego.
Zrobiliśmy wywiad, a dzień po tym, jak został opublikowany, na moim koncie było już prawie 5000 obserwujących!
Pięć tysięcy obserwujących! Jasna dupa! Nie jestem już kimś, kto tylko naśmiewa się z Kim „Kimbo” Kardashian, JA NIĄ JESTEM!
Od razu poczułam, jak w moim wnętrzu zachodzi zmiana i zaczęłam kasować w telefonie numery osób, które moim zdaniem mnie ograniczały. No, bo przecież w końcu jestem sensacją Instagrama, psiamać! Będą mnie otaczać wyłącznie pozytywne osoby i pod żadnym warunkiem nie chcę już dłużej zadawać się z wami i waszą negatywnością, sorry.
To był weekend i wpadli do nas akurat znajomi – Kate i Phil – mieli się zatrzymać na kilka nocy. To dwójka z grona naszych najstarszych przyjaciół, więc kiedy już się spotykamy, robi się z tego niezła libacja. Faceci poklepują się nieustannie po plecach, a ja i Kate zazwyczaj siedzimy na kanapie i oglądamy razem telewizję, przysięgając, że nie będziemy się odzywać ani ruszać się z miejsca.
Wszyscy przyjęliśmy strategiczne pozycje poklepywaczy oraz widowni przed telepudłem, oczywiście nie wypuszczając z rąk telefonów, kiedy nagle zaczęły zalewać nas wiadomości od bliższych i dalszych znajomych przez FB, Insta, gołębie pocztowe i faks, informujące, że konto „pęka mi w szwach”.
Wiarygodne i powszechnie szanowane źródło informacji prasowych „Daily Mail” dorwało się do artykułu z ABC Online, poszatkowało go wedle własnego uznania i bez jakiejkolwiek zgody ze strony ABC Online opublikowało historię o mnie na swojej stronie głównej. Jako że lojalność mam głęboko w dupie, proszę bardzo – poszatkujcie moją historię, puśćcie wodze wyobraźni, napiszcie, że mam czterdzieści osiem nóg, mam to gdzieś, wiem, ile w tym prawdy, nic mi nie możecie zrobić, „Daily Mail”, nagońcie mi obserwujących i SPRAWCIE, ŻEBYM STAŁA SIĘ SŁAWNA!
I właśnie w ten sposób liczba moich followersów zaczęła wzrastać w tempie kilkadziesiąt tysięcy na minutę.
Phil, samiec alfa w naszym stadzie – to znaczy ten, który najgłośniej krzyczy – wymyślił pijacką gierkę. Cała nasza czwórka zasiadła przy stole w jadalni. Drinki na stole. Phil kazał nam przełączyć telefony na tryb samolotowy, Kate włączyła stoper. Wtedy miałam już na koncie jakieś 8000 obserwujących.
Phil ogłosił, że jeśli za minutę licznik followersów skoczy do dziesięciu tysięcy, będziemy musieli wypić nasze napitki do dna. Powitaliśmy jego propozycję radosnym okrzykiem – Phil to naprawdę geniusz imprezowych rozrywek.
Minutę później telefon Kate zabrzęczał – rzuciliśmy się jak dzicy włączać telefony i BANG, miałam piętnaście tysięcy obserwujących.
Kiedy obudziliśmy się następnego dnia z pokaźnym bólem głowy, licznik na moim koncie wskazywał pięćdziesiąt sześć tysięcy osób, a w mojej skrzynce e-mailowej znajdowało się mniej więcej tyle samo e-maili z zapytaniami o udzielenie wywiadu.
Po tamtej nocy liczba followersów rosła i rosła, ja miałam coraz więcej i więcej pracy, a niezmierzone możliwości zarabiania na robieniu jeszcze głupszych rzeczy były na wyciągnięcie ręki.
„Kogo to w ogóle obchodzi”
Kiedy udzielam wywiadów, zazwyczaj muszę rozmawiać o tym, czym się zajmuję. – Ojej, zrobiła karierę na Instagramie – słyszą wizażyści w garderobie. No, ale jakie to ma znaczenie? Skoro musisz powtarzać naokoło, że jesteś sławna, to oznacza to, że sławna nie jesteś.
Pozwólcie, że podzielę się z wami moją wielokrotnie sprawdzoną teorią. Weźmy taką Madonnę, na przykład. Albo Beyoncé (bo wszystkie dobre teorie zaczynają się od Beyoncé). Wątpię, żeby podczas ich pierwszego spotkania, na jakimś superodjechanym evencie, przy lampce organicznego wina i w towarzystwie ochroniarzy przebranych za pawie ich agenci musieli dokonać oficjalnej prezentacji.
Eeee… przepraszam Beyoncé, to jest właśnie Madonna. Madonna jest piosenkarką, która nie przestaje na nowo definiować swojego wizerunku i lubi balansować na granicy muzycznego i kulturalnego kontentu. A, i jeszcze jedno. Mówią o niej, że jest Królową Popu. A teraz, Madonno, to Beyoncé Knowles, świat zna ją pod pseudonimem Bey. Była jedną z członkiń-założycielek zespołu popowego Destiny’s Child, popularnego w latach 90., następnie stała się twarzą i głosem ruchu równości kobiet i sprawia, że nie wyrzucamy sobie już dłużej naszego napakowanego kuperka. Przedstawiam ci Królową B. – Nie, tak nie było, bo nikomu nie było to potrzebne, dlatego właśnie, że obie są sławne.
Być może to, co teraz powiem, będzie nieprzyjemnym zaskoczeniem, ale nie należę do tej samej ligi co wyżej wymienione panie. Co prawda zaczęłam wykonywać czynności będące domeną sławnych osób – udzielam wywiadów i jestem zapraszana na różne wydarzenia – i nieźle się przy tym bawię, dopóki nikt nie prosi, żebym trochę o sobie opowiedziała i dlaczego, do diabła, w ogóle tutaj się znalazłam.
Jeśli udzielam wywiadu do telewizji i siedzę na fotelu u wizażystki (lans), a wizażystka pyta, w jakim charakterze tutaj się znalazłam, moja odpowiedź brzmi zazwyczaj: – Eee… to przez moje konto na Instagramie.
Wizażystka: – Serio? A co takiego robisz na swoim koncie na Instagramie?
Ja: Cóż, robię sobie fotki: półnagie, zazwyczaj niekorzystne i zawsze zupełnie nie na miejscu.
W: Serio? To dlatego tu jesteś?
Ja: Eee… tak. Jestem również komiczką i aktorką i niedługo będę miała tournée po Stanach z…
No, zazwyczaj już w tym momencie włączają suszarkę do włosów.
Co ciekawe, próbowałam swoich sił w telewizji przez prawie dekadę i nikt nie wykazał szczególnego zainteresowania moją osobą, ale od czasów fotki à la „Kim Kardashian w błocie”: BANG, mogę kandydować na stanowisko prezydenta.
Niejeden raz przydarzyła mi się sytuacja, w której, ku własnemu zakłopotaniu, muszę bronić mojej instagramowej sławy. Często słyszę, że sława i pieniądze sprawiają, że zmieniasz się w kogoś innego i żebym dbała o swoich bliskich znajomych i słuchała tego, co ma do powiedzenia moja rodzina.
Nie wiem, czy mogę się z tym do końca zgodzić. Okazuje się, że ludzie, z którymi znam się od zarania dziejów, zaczęli się zmieniać i usiłują mnie sprzedać; ja nie zmieniłam się ani trochę i nie przewróciło mi się w głowie, a te stare życiowe przegrywy okazują się łase na sławę.
Są i ludzie, których naprawdę uwielbiam, i którzy przedstawiają mnie, mówiąc: „Moja kumpela Celeste, jest sławna na Instagramie”. Zanim jednak mój świeżo upieczony znajomy zdąży zrobić minę pod tytułem: „Oho, ta informacja najwyraźniej powinna zrobić na mnie wrażenie”, mam ochotę krzyknąć, ile sił w płucach: KOGO TO W OGÓLE OBCHODZI?! Umówmy się, koniec końców, instagramowa sława ma niewiele wspólnego ze sławą w prawdziwym życiu czy z życiowym sukcesem. To tak, jakby ktoś, kto twoim zdaniem fatalnie się ubiera, powiedział ci, że super się dzisiaj wystroiłaś. Nie ma to żadnego znaczenia.
Czytaj też:
Model publikuje nagie zdjęcie swojej partnerki. „To obrzydliwe”