Jak zmieniłby się nasz stosunek do krwawych wydarzeń z przeszłości, gdyby okazało się, że właśnie dzięki nim zdołaliśmy uniknąć śmierci? Ile istnień ludzkich warte jest nasze życie? Nie ma odpowiedzi na tak postawione pytania, ale już sam niepokój, jaki wywołują, może mieć swoją wartość.
Wielu weteranów drugiej wojny światowej oraz osób cywilnych, które jej doświadczyły, uważało, że zrzucenie bomb atomowych na Japonię uratowało im życie. Twierdzono dość powszechnie, że dwie detonacje nad Hiroszimą i Nagasaki w sierpniu 1945 roku – które kosztowały życie ponad 200 tysięcy Japończyków, w tym także kobiet i dzieci – uratowały od śmierci miliony alianckich żołnierzy, którzy polegliby w walkach, gdyby konieczna okazała się inwazja lądowa na Japonię. Weterani mogliby także przekonywać, że użycie bomb atomowych było całkowicie uzasadnione regułami toczącej się wówczas wojny. Jak w takim razie mogliśmy dopuścić do obowiązywania takich reguł? Jak nowocześni, etyczni ludzie mogli dojść do wniosku, że zrzucanie bomb atomowych na ludność cywilną jest w porządku?
(…) W ostatnich miesiącach drugiej wojny światowej ludzkość po raz ostatni miała do czynienia z przypadkiem wojny totalnej. Wojna totalna jest dla państw i narodów tym samym, czym dla jednostek byłaby walka, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Zasady etyczne stosują się może do wojen ograniczonych, ale podczas wojny totalnej można je łamać bezkarnie. Stawka konfliktu jest w niej tak wysoka, że wszystkie reguły sprowadzają się do prostej opozycji: my albo oni, śmierć albo życie.
Najbardziej przerażające odkrycie ludzkości
Czy rozważylibyśmy podjęcie radykalnych działań, gdyby mogły zakończyć wojnę wkrótce po jej wybuchu? Gdyby Brytyjczycy albo Francuzi posiadali bombę atomową, czy bylibyśmy za tym, aby zrzucili ją na Berlin, kiedy Niemcy zaatakowały Polskę? Taka decyzja skazałaby na straszliwą śmierć blisko milion Niemców: w tym kobiet, dzieci, osoby starsze i niedołężne. Atak zniszczyłby także ośrodek kulturalny o historycznym znaczeniu. Ale mógłby zakończyć wojnę już w dzień po jej rozpoczęciu. Gdyby tak się stało, liczba ocalonych istnień ludzkich byłaby większa od liczby ofiar wybuchu bomby. Dane robią wstrząsające wrażenie: na samym froncie wschodnim zginęło 30 milionów ludzi; kolejne 6 milionów pochłonęła Zagłada. Jak zatem należałoby postąpić?
Nikt nie miał sposobności do podjęcia takiej decyzji, ponieważ pierwsze udane próby z bombą atomową przeprowadzono dopiero w 1945 roku. Był to jednak najgorszy rok drugiej wojny światowej, a nowa broń mogła przyspieszyć jej zakończenie. Człowiekiem, który zadecydował o jej użyciu (jedynym w historii, który podjął taką decyzję), był prezydent Truman. Uczynił to, choć dopiero od kilku miesięcy sprawował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wcześniej przez trzy miesiące pełnił funkcję wiceprezydenta, a po nagłej śmierci prezydenta Franklina D. Roosevelta przejął jego obowiązki. Dopiero wtedy dowiedział się o istnieniu bomby atomowej. Taka wiadomość dla świeżo zaprzysiężonego prezydenta była prawdziwym darem losu.
Dwa miesiące po objęciu urzędu, 25 lipca 1945 roku, w samym środku konferencji w Poczdamie, podczas której prowadził negocjacje ze Stalinem i Churchillem, Truman zapisał w swoim dzienniku:
„Wynaleźliśmy najstraszliwszą bombę w dziejach świata. Zdolną sprowadzić niszczycielski ogień przepowiedziany w epoce Doliny Eufratu, po Noem i jego cudownej arce. Tak czy inaczej, „sądzimy”, że znaleźliśmy sposób na rozszczepienie atomu. Eksperyment przeprowadzony w na pustyni w Nowym Meksyku był – łagodnie rzecz ujmując – zdumiewający. Sześciokilogramowy ładunek wybuchowy zniszczył doszczętnie stalową wieżę o wysokości 18 metrów, pozostawił po sobie krater o głębokości 2 metrów i średnicy 350 metrów, przewrócił stalową wieżę oddaloną o 800 metrów i ludzi znajdujących się 9 kilometrów od miejsca wybuchu.
Wybuch był widoczny z odległości 320 kilometrów i słyszalny z odległości ponad 60 kilometrów. Użyjemy tej broni przeciwko Japończykom przed 10 sierpnia. Poleciłem sekretarzowi wojny, panu Stimsonowi, aby celem ataku były obiekty wojskowe, żołnierze i marynarze, a nie kobiety i dzieci. Nawet jeżeli Japończycy są okrutni, bezwzględni, bezlitośni i fanatyczni, nam, jako przywódcom świata, działającym na rzecz wspólnego dobra, nie wolno zrzucić tej straszliwej bomby ani na starą, ani na nową stolicę Japonii. Jesteśmy w tej sprawie zgodni. Cel będzie czysto wojskowy, a przed atakiem wyślemy Japończykom ostrzeżenie, wzywając ich do kapitulacji i ocalenia życia. Jestem pewien, że nie posłuchają, ale przynajmniej damy im taką szansę. Dobrze się stało dla świata, że bomby atomowej nie wynaleźli ludzie Hitlera albo Stalina. Wydaje się, że jest to najbardziej przerażające odkrycie ludzkości, które może się jednak okazać najbardziej dla niej użyteczne”.
Oficjalna wersja rzeczywiście głosiła, że obie bomby atomowe zostały zrzucone na cele wojskowe, a straty wśród ludności cywilnej były nieuniknionym skutkiem ubocznym ataku. Jak można zrzucić bombę, wiedząc, że spowoduje śmierć 50 albo 100 tysięcy cywilów, i twierdzić, że jest to akceptowalny poziom „nieuniknionych strat wśród ludności cywilnej”? Z dzisiejszego punktu widzenia, z perspektywy kilku pokoleń żyjących w okresie względnego pokoju (nie zapominajmy, że także to pojęcie, tak jak każde inne, jest względne), decyzja ta wydaje się bardzo wątpliwa moralnie. O wszystkim jednak decyduje kontekst, a w roku 1945 świat od sześciu lat płacił już krwawe rachunki wojny totalnej. Wielu nawet bardzo inteligentnym i empatycznym osobom decyzja ta wydawała się w tamtym czasie słuszna. Między innymi dlatego, że w gruncie rzeczy ten atak nie różnił się zbytnio od wcześniejszych działań.
Rajd ogniowy
W nocy z 9 na 10 marca 1945 roku, a więc na kilka miesięcy przed zrzuceniem bomb atomowych, ponad 300 amerykańskich samolotów bombowych przeprowadziło nalot na Tokio z użyciem bomb zapalających. Każdy, kto czytał relacje z tego ataku (nazywanego czasem „rajdem ogniowym”), zrozumie, dlaczego wiele osób nie widziało większej różnicy między zrzuceniem bomby atomowej a konwencjonalnymi nalotami. Wydawało się niemożliwe, aby skutki wybuchu takiej bomby mogły być gorsze od tego, co spotkało mieszkańców Tokio, uważano więc, że bomba atomowa jest tylko bardziej ekonomicznym sposobem osiągnięcia tego samego celu. Tokio było jednym z najgęściej zaludnionych miast na świecie, dlatego też – choć głównym celem ataku były znajdujące się tam obiekty o znaczeniu wojskowym – w nalotach i szalejącym ogniu zginęło ponad sto tysięcy osób, a w zdecydowanej większości były to ofiary cywilne. Temperatura była tak wysoka, że ulicami płynęło ciekłe szkło.
Conrad Crane w książce „Bombs, Cities, and Civilians” pisze:
„Tysiące ludzi udusiły się w schronach i parkach. Spanikowany tłum tratował ofiary, które upadły, biegnąc w stronę rzeki w ucieczce przed ogniem. Do najstraszliwszych scen doszło być może wówczas, gdy jeden z samolotów B-29 zrzucił siedem ton bomb zapalających na zatłoczony most Kokotoi i jego okolice. Setki ludzi zamieniły się w płonące pochodnie i skakały do rzeki wśród upiornych odgłosów skwierczenia i syku. Jeden ze świadków tego zdarzenia napisał, że ciała spadające do wody przypominały sypiące się z drzew gąsienice, okadzone przez ogrodnika dymem.
Strzelcy ogonowi w samolotach byli wstrząśnięci widokiem setek ludzi, którzy szukając ratunku w rzece Sumida, płonęli tam żywcem w napalmowym ogniu. Pewien lekarz, który przeżył bombardowanie, opowiadał potem, że nie wiadomo było, czy w powietrzu przelatywały ludzkie ręce, nogi czy kawałki spalonego drewna. Pionowe prądy wstępujące gorącego powietrza zniszczyły co najmniej dziesięć samolotów, a piloci i członkowie załogi bombowców B-29 musieli zakładać maski tlenowe, żeby nie zwymiotować z powodu unoszącego się swądu spalonego ludzkiego mięsa”.
Naloty tego rodzaju zdarzały się w całej Japonii. Ponad 60 japońskich miast zniknęło z powierzchni ziemi wskutek amerykańskich bombardowań. Te „rajdy ogniowe” były tak przerażające, że zdaniem kilku osób ze ścisłego dowództwa Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych najlepszą rzeczą, jaką przyniosła bomba atomowa, było zakończenie tych ataków.
Powyższy tekst stanowi fragment książki pt. „Koniec zawsze jest blisko” autorstwa Dana Carlina, w przekładzie Tomasza Kunza. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Literackiego w 2021 roku.Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.