THORN jest jedyny w swoim rodzaju i pewnie dlatego tak łatwo go wyśmiać.
W sumie nie bardzo było wiadomo, czego oczekiwać po pierwszej powieści blogera Tomka Tomczyka (vel Kominek, vel Jason Hunt). Swoje magnum opus zapowiadał od tylu lat, że w zbiorowej świadomości czytelników zrodziły się zapewne wizje książki, która wstrząśnie światową literaturą, połączy narracyjną lekkość Dana Browna, z wielopiętrowymi zwrotami akcji godnymi Jeffery’ego Deavera i literackim mistrzostwem Jacka Londona, zawładnie wyobraźnią nowego pokolenia i zmieni życie milionów istnień.
Tymczasem dostaliśmy… cóż, nie brzmi to dobrze… ahem, zbiór starych felietonów z bloga, mniej lub bardziej luźno powiązanych z historią chłopaka, który 1) jest wybrańcem i musi odkryć wielką tajemnicę, 2) zakochuje się w dziewczynie i podporządkowuje swoje życie próbom zaimponowania jej.
Wydanie książki jest efektowne, ale też udziwnione bez wyraźnej przyczyny: kolejne akapity wyrównywane są naprzemiennie do lewej lub prawej strony, dialogi składane kursywą, a najważniejsze zdania wyróżnione NAPRAWDĘ WIELKIMI LITERAMI. Autor twierdzi, że nic w jego książce nie jest przypadkowe i pierwszy tom stanowi zaledwie preludium do wielkiej, rozbudowanej zagadki. Jednak ukryte w książce tropy – przynajmniej na razie – wydają się raczej easter eggami dla fanów (3327?), niż czymś, co realnie wpływa na odbiór powieści. THORN stawia kilka intrygujących pytań, ale nie daje sensownego punktu zaczepienia, więc zabawa w szukanie odpowiedzi na własną rękę szybko traci urok.
Łatwo też przyjąć pozę cynika i uśmiechać się z politowaniem podczas czytania o szkolnych przygodach głównego bohatera, spacerującego po Kołobrzegu stylizowanym na amerykańskie miasteczko, czy o nieprzekonującym starciu z wymiarem sprawiedliwości. Nie byłoby to jednak uczciwe.
Prawda jest taka, że THORN wciągnął mnie od pierwszej strony i – pomimo swoich wad – nie wypuścił z objęć przez następne pięć godzin, aż do ostatniej kropki. A potem moją pierwszą myślą było: cholera, naprawdę muszę czekać ponad pół roku na drugi tom?. Jeśli ktoś z was czytał jeden z poradników blogerskich Tomka Tomczyka, wie doskonale, jak ciężko się oderwać od lektury przy jego krótkich, zgrabnie skonstruowanych rozdziałach, które płynnie przenoszą do następnych.
Pomysł, żeby stworzyć powieść, którą czyta się tak jak notki na blogu, jest absolutnie wyjątkowy i na dodatek nieźle zrealizowany. Tak naprawdę Jason Hunt mógłby tam upchnąć recenzję iPhone’a, a i tak pewnie wyszłoby to naturalnie. Trzeba tylko zaakceptować konwencję, w której scena pary grzebiącej sobie w majtkach (nie swoich) zderza się z quasi-filozoficznym wywodem na temat natury miłości.
Pod wieloma banalnymi sformułowaniami ukrywa się wiele niebanalnych myśli, bliskich buddyzmowi i myśli hinduskiego jezuity Anthony’ego de Mello, tyle że podanych w wersji light. Cała historia wydaje się próbą odpowiedzi na pytanie, czy warto żyć złudzeniami i angażować się emocjonalnie. Tak, bo daje to nadnaturalną siłę napędową do działania. Nie, bo zniewala to człowieka i sprawia, że przestaje mieć nad sobą kontrolę i decydować o tym, co dla niego najlepsze. Tak, bo tylko ambicje i marzenia potrafią doprowadzić do ciekawego, bogatego życia na szczytach. Nie, bo w ten sposób człowiek skupia się wyłącznie na tym, czego nie ma, więc nigdy nie osiągnie szczęścia.
Żeby poradzić sobie z tą sprzecznością, trzeba wiele samoświadomości i znalezienia subtelnej, wewnętrznej równowagi. THORN przy całej swej pozornej prostocie skłania do tego, żeby na odwieczne pytanie „jak żyć” spróbować odpowiedzieć sobie inaczej niż pustymi frazesami z poradników coachingowych.
Powieść Jasona Hunta łatwo wyśmiać i nie zdziwię się, jeśli wśród tzw. prawdziwych czytelników stanie się chłopcem do bicia – ale w sumie jakie to ma znaczenie? THORN to pierwszy odcinek intrygującego, choć nie zawsze udanego eksperymentu, który z przyjemnością można polecić każdemu, kto szuka książki lekkiej i wciągającej. Ostatecznie ocenianie THORN-a przez pryzmat wyobrażeń o nim byłoby nie fair i w stosunku do autora, i przyszłych czytelników, którzy mogliby stracić okazję, by świetnie spędzić czas przy jednej z najbardziej nietuzinkowych książek tego roku.
Recenzja ukazała się w serwisie bookznami.pl
Tymczasem dostaliśmy… cóż, nie brzmi to dobrze… ahem, zbiór starych felietonów z bloga, mniej lub bardziej luźno powiązanych z historią chłopaka, który 1) jest wybrańcem i musi odkryć wielką tajemnicę, 2) zakochuje się w dziewczynie i podporządkowuje swoje życie próbom zaimponowania jej.
Wydanie książki jest efektowne, ale też udziwnione bez wyraźnej przyczyny: kolejne akapity wyrównywane są naprzemiennie do lewej lub prawej strony, dialogi składane kursywą, a najważniejsze zdania wyróżnione NAPRAWDĘ WIELKIMI LITERAMI. Autor twierdzi, że nic w jego książce nie jest przypadkowe i pierwszy tom stanowi zaledwie preludium do wielkiej, rozbudowanej zagadki. Jednak ukryte w książce tropy – przynajmniej na razie – wydają się raczej easter eggami dla fanów (3327?), niż czymś, co realnie wpływa na odbiór powieści. THORN stawia kilka intrygujących pytań, ale nie daje sensownego punktu zaczepienia, więc zabawa w szukanie odpowiedzi na własną rękę szybko traci urok.
Łatwo też przyjąć pozę cynika i uśmiechać się z politowaniem podczas czytania o szkolnych przygodach głównego bohatera, spacerującego po Kołobrzegu stylizowanym na amerykańskie miasteczko, czy o nieprzekonującym starciu z wymiarem sprawiedliwości. Nie byłoby to jednak uczciwe.
Prawda jest taka, że THORN wciągnął mnie od pierwszej strony i – pomimo swoich wad – nie wypuścił z objęć przez następne pięć godzin, aż do ostatniej kropki. A potem moją pierwszą myślą było: cholera, naprawdę muszę czekać ponad pół roku na drugi tom?. Jeśli ktoś z was czytał jeden z poradników blogerskich Tomka Tomczyka, wie doskonale, jak ciężko się oderwać od lektury przy jego krótkich, zgrabnie skonstruowanych rozdziałach, które płynnie przenoszą do następnych.
Pomysł, żeby stworzyć powieść, którą czyta się tak jak notki na blogu, jest absolutnie wyjątkowy i na dodatek nieźle zrealizowany. Tak naprawdę Jason Hunt mógłby tam upchnąć recenzję iPhone’a, a i tak pewnie wyszłoby to naturalnie. Trzeba tylko zaakceptować konwencję, w której scena pary grzebiącej sobie w majtkach (nie swoich) zderza się z quasi-filozoficznym wywodem na temat natury miłości.
Pod wieloma banalnymi sformułowaniami ukrywa się wiele niebanalnych myśli, bliskich buddyzmowi i myśli hinduskiego jezuity Anthony’ego de Mello, tyle że podanych w wersji light. Cała historia wydaje się próbą odpowiedzi na pytanie, czy warto żyć złudzeniami i angażować się emocjonalnie. Tak, bo daje to nadnaturalną siłę napędową do działania. Nie, bo zniewala to człowieka i sprawia, że przestaje mieć nad sobą kontrolę i decydować o tym, co dla niego najlepsze. Tak, bo tylko ambicje i marzenia potrafią doprowadzić do ciekawego, bogatego życia na szczytach. Nie, bo w ten sposób człowiek skupia się wyłącznie na tym, czego nie ma, więc nigdy nie osiągnie szczęścia.
Żeby poradzić sobie z tą sprzecznością, trzeba wiele samoświadomości i znalezienia subtelnej, wewnętrznej równowagi. THORN przy całej swej pozornej prostocie skłania do tego, żeby na odwieczne pytanie „jak żyć” spróbować odpowiedzieć sobie inaczej niż pustymi frazesami z poradników coachingowych.
Powieść Jasona Hunta łatwo wyśmiać i nie zdziwię się, jeśli wśród tzw. prawdziwych czytelników stanie się chłopcem do bicia – ale w sumie jakie to ma znaczenie? THORN to pierwszy odcinek intrygującego, choć nie zawsze udanego eksperymentu, który z przyjemnością można polecić każdemu, kto szuka książki lekkiej i wciągającej. Ostatecznie ocenianie THORN-a przez pryzmat wyobrażeń o nim byłoby nie fair i w stosunku do autora, i przyszłych czytelników, którzy mogliby stracić okazję, by świetnie spędzić czas przy jednej z najbardziej nietuzinkowych książek tego roku.
Recenzja ukazała się w serwisie bookznami.pl