Katarzyna Świerczyńska, „Wprost”: Co dzieje się teraz na granicy polsko-białoruskiej?
Eliza Kowalczyk: Kryzys trwa. Nie ma tak licznych grup na Białorusi, jak na początku, ale wciąż kolejne osoby próbują dostać się do Polski. Pogoda się zmieniła, nie ma już takiego mrozu, więc próbują to wykorzystać i przechodzić. Białorusini wyrzucają ich w bardzo niebezpiecznych miejscach, trudnych do przejścia. Jest cieplej, ale jest też przez to bardzo mokro. A ci ludzie cały czas tam są.
Macie z nimi kontakt?
Tak, bardzo często. Cały czas organizujemy pomocowe wypady w różne miejsca, gdzie trzeba donieść ubrania, jedzenie, leki, opatrunki. Jesteśmy bezsilni tak naprawdę, bo jedyne co możemy zrobić, to dać tym ludziom najpotrzebniejsze rzeczy i odejść. Oni nas błagają, żeby nie wzywać policji czy straży granicznej.
Wiemy, że niektórzy są tu od kilku miesięcy przerzucani z jednej strony na drugą. A my coraz bardziej boimy się chodzić do lasu, bo dzieje się to, o czym mówiliśmy od początku. Chodzimy już nie tylko po żywych. Ostatnio trzeba było pójść po ciało chłopaka…