– Dzieciom powiedzieliśmy, że to taka gra. Jeżeli syreny wyją, to trzeba szybko uciekać – wyjaśnia Galina.
Gra w domu dziecka, w którym pracowała Galina, zaczęła się pierwszego dnia wojny. Syrena zawyła, gdy dzieci wyszły na spacer. Dzień później syreny wyły kolejne cztery razy. I wtedy rosyjskie bomby spadły na lotnisko niedaleko. Szyby w oknach drżały, gdy przelatywały wojskowe samoloty. Dlatego opiekunowie spędzili z dziećmi dwie noce w piwnicy.
– Nikt nie myślał o sobie, wszyscy myśleliśmy o dzieciach. Wiedzieliśmy, że musimy wjechać bezpieczne miejsce, bo nie wiadomo, ile to potrwa – mówi Galina.
Ewakuacja też nie była ewakuacją, tylko wyjazdem na wycieczkę. Taką, na którą musieli spakować się w godzinę. Wtedy tylko starsze dzieci wiedziały, o co chodzi.
– Przyjechaliśmy z tym, co udało nam się wziąć. Mieliśmy zimowe kurtki, same ciepłe ubrania – opowiada Galina. – Myśleliśmy wtedy, że jedziemy na kilka dni. Że to wszystko szybko się skończy.
Po drugiej stronie granicy na Galinę i dziesiątki dzieci z domów dziecka w całej Ukrainie czekali już Polacy. Każdego dnia przyjeżdżało po sto, dwieście, nawet siedemset osób. Najmłodsze dziecko miało siedem dni, raz na granicy trzeba było przewinąć osiemdziesiąt niemowlaków. Dzieci miały zwykle po jednym plecaku, czasami tylko foliową torbę. Galina przyjechała z Kowla, ale były też dzieci spod Kijowa, z Charkowa. Dzisiaj mogą nie mieć dokąd wracać.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.