Krystyna Romanowska: „Brakuje mi słów”, „nie wiem, jak to nazwać” – coraz częściej mówimy myśląc o wojnie. A jednak udało nam się opisać okropieństwa II wojny światowej. Dlaczego teraz brakuje nam słów?
Dr Małgorzata Majewska: Pytanie, czy nam się naprawdę udało? A może to, co czytamy o II wojnie światowej to są tylko jakieś lepsze lub gorsze próby nazwania nienazywalnego? Wojna w Ukrainie to doświadczenie, którego nie mieliśmy w naszym systemie poznawczym. Ja jestem po czterdziestce, moi rodzice są pokoleniem powojennym. Moi dziadkowie właściwie milczeli o wojnie.
Ale mamy „Medaliony” Nałkowskiej, prozę Borowskiego, wiersze Różewicza.
Tyle tylko, że to literatura, a nie język mówiony. Język jest środkiem ekspresji, które nazywa to, co jest dla nas żywe, dostępne. Ta wojna jest bardzo blisko i dotyka ludzi, których znamy. W moich grupach studenckich 1/5 to Ukraińcy. Większość z nas ma mniejszy lub większy kontakt z osobami stamtąd, zna imiona, zna historie rodzinne. Okazało się, że liberalno-lewicowa narracja otwartości na świat, która obiecała nam, że już nigdy nie będzie wojny – w zderzeniu z Putinem nie działa. Tym samym język, który mamy, okazuje się niewystarczający.
Nazwanie skurwysynem, kutasem, bestią, diabłem, szatanem kogoś, kto rozcina krocze dziesięciolatki, żeby ją zgwałcić i zabić, jest niewystarczające. Mam poczucie, że nasze narracje wyczerpały się w stosunku do tego, co się wydarza. Cokolwiek byśmy o tym, co się dzieje mówili, wydaje się być nieadekwatne i niewystarczające.
Bo nasze życie tutaj w Polsce, w pokoju, wydaje się… niestosowne.
Tak, zbliża się weekend majowy i w gronie przyjaciół rozmawiamy gdzie ktoś jedzie i czy będzie ładna pogoda. I wstydzimy się tego, o czym mówimy, bo w Mariupolu zabijani są ludzie. Nie ma na to języka.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.