Wiktor Krajewski: Przychodzi dzień, na który przygotowujecie się od dłuższego czasu. Jak wspomina pani 1 sierpnia 1944 roku?
Maria Kowalska: Godzinę „W” wspominam… dziwnie. Jeszcze przed 1 sierpnia zaalarmowano, że mamy natychmiast stawić się w naszym punkcie, w mieszkaniu przy ulicy Kieleckiej 46. Okazało się jednak, że był to fałszywy alarm, i że powstanie wybuchnie, ale jeszcze nie teraz. Nie powiedziano, kiedy możemy się spodziewać kolejnego sygnału, więc czekaliśmy cierpliwie na znak, by stanąć do boju z okupantem. Nie nabrałyśmy wątpliwości.
Emocje nie zostały ostudzone. W sumie byłyśmy na ten znak gotowe, bo liczyłyśmy naiwnie na to, że nasz zryw wszystko skończy; że wygramy, pokonamy Niemców.
U fryzjera pojawiła się znajoma łączniczka i powiedziała, że nie zostało zbyt wiele czasu, bo o 17.00 mamy się stawić w umówionym miejscu. Poszłam do domu, żeby wziąć potrzebne rzeczy. Mama i tata doskonale wiedzieli, dlaczego tak się śpieszę. Wszystkie w naszym punkcie stawiłyśmy się ubrane dość podobnie. Sukienki z materiału harcerskiego miały być wytrzymałe. Zabrałyśmy też ciepłe ubrania, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy nasze starania dobiegną końca. Zakładano, że potrwa to kilka dni, ale musiałyśmy być przygotowane na każdą sytuację. Wyglądałyśmy… ładnie. Doskonale pamiętam wypustki, które każda z nas miała na sukience.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.