Popularny żart o Brazylii mówi, że to kraj przyszłości, następne globalne supermocarstwo – i zawsze takim pozostanie. Bo faktem jest, że potencjał Brazylii jest ogromny. Ten kraj jest piątym największym na świecie, ma ponad 200 mln mieszkańców, dysponuje potężnymi zasobami surowców naturalnych – od tego, co można znaleźć w Amazonii po miedź, złoto i diamenty. Wszystko, co potrzeba, żeby zdobyć dominującą pozycję. Firma konsultingowa PwC w swoim raporcie o świecie w 2050 r. przewiduje, że w tym roku to będzie piąty najpotężniejszy kraj globu. Najlepsze potwierdzenie tego, jak ogromny potencjał posiada Brazylia.
Tylko posiadać potencjał to jedno. Drugie – umieć go wykorzystać. Do tego potrzebne jest właściwe zarządzanie. W przypadku kraju – zarządzenie ze strony polityków. To jest właśnie stawka, o którą toczy się obecna rozgrywka przed drugą turą wyborów prezydenckich. 30 października Brazylijczycy zdecydują, czy ich kolejnym prezydentem zostanie Luiz Inácio „Lula” da Silva czy Jair Bolsonaro.
Przyglądając się jednak przedwyborczej kampanii trudno uwolnić się od przekonania, że stawka tych wyborów powszechnie umyka. Zarówno kandydaci, jak i ich wyborcze propozycje idealnie wpisują się w klimat tego dowcipu przytoczonego na początku. Dla samych Brazylijczyków to raczej przekleństwo.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.