Wiktor Krajewski: Schizofrenia to temat tabu. Ty jednak odważyłaś się głośno powiedzieć o tym, że schizofrenia dotyczy ciebie i wydałaś książkę pt. „Zapiski wariatki”. Zanim książka ujrzała światło dzienne, ukrywałaś to, z czym borykasz się w swoim życiu?
Aleksandra Młynarczyk-Gemza: Gdy miałam pierwszy epizod, mieszkałam na wsi. Rodzice poprosili mnie, żebym nie mówiła sąsiadom, co się ze mną dzieje. Trafiłam do szpitala, a matka z ojcem wszelkie pytania o mnie zbywali krótką odpowiedzią, że gdzieś wyjechałam. Generalnie było wiadomo, że wydarzyło się coś, co wydarzyć się nie powinno. Chyba długo żyłam z przekonaniem, że naprawdę nie wolno mi wyjawiać innym informacji o tym, że mam schizofrenię.
Oczywiście czułam przyzwolenie, żeby pewnym osobom dać znać, że miałam jakieś kryzysy osobowościowe, psychiczne – mniejsze, większe, depresję, coś takiego jak ataki lękowe, histerię...
Ale nie schizofrenię?
No, nie. Wydaje się, że jest to za duży kaliber, by sobie pozwolić na wyjście do ludzi z taką informacją. Odniosłam wrażenie, że lekarze też trochę próbowali mnie asekurować w temacie choroby. Kiedy w wypisach ze szpitala pojawiała się informacja, co zostało u mnie zdiagnozowane, psychiatra od razu zaznaczał, żebym się nie przejmowała.
„Pani Aleksandro, dajemy na wyrost diagnozę, żeby pani miała refundowane leki, ewentualnie inne świadczenia zdrowotne”, słyszałam.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.