Expose Mateusza Morawieckiego miało dziś podwójne znaczenie. Miało dokonać zwrotu w wizerunku polityki PiS, który od miesiąca ma słaby okres, oraz być dobrym wstępem do kampanii prezydenckiej. I rzeczywiście expose Mateusza Morawieckiego było zgrabnie skonstruowane. Premier przemycał w nim cały czas słowo „normalność”, które miało zdjąć z PiS odium partii o radykalnych poglądach, przybliżając ją do centrum. I wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie wystąpienie Adriana Zandberga z Lewicy. Bo polityk niezwykle zręcznie punktował politykę PiS-u. – Polska nie jest po czterech latach pana rządów państwem dobrobytu – zwrócił się do premiera Mateusza Morawieckiego Zandberg. Zapowiedział też szereg ustaw m.in. dotyczącej reprywatyzacji czy podatku dla zagranicznych firm cyfrowych.
Polityk Lewicy w czasie przemówienia uderzył we wszystkie słabe punkty polityki rządu. Mówił o niskich płacach w budżetówce. O braku reakcji rządu, w tym niedopilnowaniu inspekcji pracy, która nie sprawdza umów śmieciowych, które realnie powinny być umowami o pracę. Mówił o programie „Mieszkanie Plus”, z którego zbudowano 900 mieszkań zamiast zapowiadanych 10 tys. W końcu Adrian Zandberg poruszył kwestie służby zdrowia. – Zaproponujemy ustawę, która wprowadzi leki na receptę za 5 złotych. Bo to jest moralny skandal, że w Polsce osoby uboższe rezygnują z leczenia. Że biedni żyją o kilkanaście lat krócej niż bogaci – grzmiał Zandberg.
Ale za słowami Lewicy poszły też czyny. Lewica zapowiedziała, że nie poprze projektu zniesienia 30-krotności ZUS i zgłosiła swój własny. W konsekwencji PiS wycofało własne rozwiązanie z obrad Sejmu. Czyżby Mateuszowi Morawieckiemu nie udało się narzucić expose nowej, politycznej narracji? I słowem na najbliższe dni zamiast „normalność” stało się „trzydziestokrotność”?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.