Wiemy już, po co Donaldowi Trumpowi ego, rozdęte do niebotycznych rozmiarów. Bez niego nie da się chyba udźwignąć ogromu odpowiedzialności za każde zło na świecie. Wiemy już, że jest ono ściśle związane z amerykańskim prezydentem. Nie ma praktycznie dnia, żeby do długiej listy jego grzechów nie dopisywano kolejnego. Najnowszy polega na tym, że Trump zabił prawie 170 ludzi, wylatujących ukraińskim samolotem pasażerskim z Teheranu. Biały Dom uknuł z tego okazji wyjątkowo paskudny spisek, bo zamiast przywalić w samolot własną rakietą, obarczył winą z tragedię irańskich ajatollahów.
Ale poważnie: przypisywanie Trumpowi winy za śmierć niewinnych pasażerów to jest jakiś absurd. Jasne, to na jego rozkaz zabito w Bagdadzie ważnego irańskiego generała, prowokując irański atak na bazy wojskowe USA w Iraku, mizerny zresztą i zapowiedziany dla zminimalizowania strat, o czym już pisałem. To z kolei postawiło na baczność irańską obronę przeciwlotniczą, spodziewają się odwetu USA. Sam Trump groził zresztą takim odwetem, więc Irańczycy mieli prawo spodziewać się najgorszego.
Tutaj jednak trzeba wziąć głęboki oddech, zanim zaczniemy wykrzykiwać antyamerykańskie hasła. Po pierwsze zabity w Bagdadzie Kasem Sulejmani to nie był irański odpowiednik Jurka Owsiaka, tylko jeden z najwyższych rangą przedstawicieli reżimu, prześladującego własnych obywateli i wspierających różne grupy terrorystyczne. Sulejmani od kilkunastu lat pociągał za sznurki każdej wojny i rebelii na Bliskim Wschodzie. Wojował i zabijał wrogów Iranu, także Amerykanów a więc i jego dosięgnął odwet. Ci, którzy nazywają Trumpa wojennym podżegaczem, zapominają o tym, jak ekspansywny i wojowniczy zrobił się w ostatnich latach Iran. Szyicka teokracja, kosztem sunnickiej większości odbudowała de facto perskie imperium na Bliskim Wschodzie, przejmując kontrolę nad rządami Iraku, Syrii i Libanu.
Zabicie irańskiego generała, który te plany realizował nie było więc żadnym wypowiedzeniem wojny, tylko próbą obrony sojuszników, zagrożonych ekspansją Iranu. Było gestem dobrej woli w wykonaniu polityka, który wcześniej zarządził wycofanie sił amerykańskich z regionu. Ci sami, którzy dziś nazywają go wojennym podżegaczem, wtedy krytykowali go za kapitulanctwo.
Trump nie sprowokował więc aniołków, tylko zdecydował się wreszcie na lekkiego szturchańca, mającego ograniczyć apetyty imperialne Iranu. USA powstrzymały się od dalszych agresywnych kroków, za to Iran nie zapanował nad własnymi emocjami. Zestrzelenie pasażerskiego samolotu, który nie pojawił się nad Teheranem znikąd, tylko leciał znanym korytarzem, przeznaczonym dla ruchu cywilnego było gigantyczną fuszerką. Nie da się jej tłumaczyć żadnymi amerykańskimi podstępami. Równie dobrze można by twierdzić, że zestrzeleniu przez Rosjan malezyjskiego samolotu nad Ukrainą winni są sami Ukraińcy, bo postawili się na Majdanie prorosyjskiemu skorumpowanemu prezydentowi. Gdyby nie obalali Janukowycza, nikt by nie użył rakiet Buk w Donbasie. Brzmi to równie spójnie, jak przypisywanie winy za tamtą tragedię polskim faszystom, którzy wedle moskiewskich trolli mieli strzelać na Majdanie do demonstrujących Ukraińców.
Prawda, że to brednie? Takie same brednie opowiada się w przypadku Trumpa, co jest o tyle zrozumiałe, że bufonowaty i impertynencki prezydent USA nie cieszy się międzynarodowym uznaniem. Dajmy jednak spokój z przypisywaniem mu wszelkich grzechów ludzkości. 176 pasażerów ukraińskiego Boeinga zabili Irańczycy. Posłuchajmy ich, bo mają na tyle klasy i przyzwoitości, żeby się do tego błędu przyznać, zamiast kluczyć i zwodzić opinię publiczną tak, jak ich moskiewscy patroni. Za to ajatollahom należy się uznanie. Nawet oni, choć Trumpa nie kochają jak mało kto na świecie, nie próbują jednak robić z siebie idiotów, żeby obarczyć USA winą za własne błędy. Może choć raz warto byłoby wziąć z nich przykład?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.