Sądząc z entuzjazmu, z jakim premier Donald Tusk zachwala sukces Tarczy Wschód, oczekiwany jako przełom w unijnej polityce obronnej szczyt w Brukseli nie był szczególnie udany. Nie dlatego, żeby Tarcza Wschód była złym projektem: bardzo dobrze, że obrona naszej granicy z Rosją i Białorusią stała się trwałym elementem polityki obronnej UE. Nie o tym był jednak cały szczyt Unii, tylko o energicznym przebudzeniu, by nie powiedzieć strategicznym wstawaniu z kolan Europy, przestraszonej polityką Donalda Trumpa wobec Rosji.
Skok ten okazał się jednak za duży, żeby UE mogła wykonać go ot tak, za pierwszym razem.
Nasi europejscy sojusznicy poróżnili się bowiem w kwestiach znacznie poważniejszych, niż wsparcie udzielone ochronie polskiej granicy wschodniej przed hybrydowymi atakami Rosjan.
Strofowanie Kai Kallas
Poważną wpadkę zaliczyła szefowa unijnej dyplomacji, Kaja Kallas, forsująca inicjatywę zakupu 1,5 mln sztuk amunicji artyleryjskiej dla Ukrainy. Wcześniej zabiegała także o zgodę na wyasygnowanie 40 mld euro, które zabezpieczyłyby potrzeby obronne Kijowa, jednak plan ten rozbił się o opór tradycyjnie prorosyjskich Węgier.
Kallas liczyła, że te pieniądze uda się zebrać w tzw. koalicji chętnych, czyli krajów, które są gotowe wysłać swoje wojska na Ukrainę. Koalicji przewodzą Francja i Wielka Brytania, ale gotowość udziału w całej operacji zgłosiło także kilkadziesiąt innych państw, także spoza UE.
Ten plan jednak poległ z powodów czysto proceduralnych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.