Pod koniec września polskie służby wywiozły na granicę nielegalnych migrantów wraz z dziećmi, które wcześniej widziano pod placówką Straży Granicznej w Michałowie, zostawiając ich w bliżej nieokreślonym miejscu. W ubiegłym tygodniu Jarosław Kaczyński zapewniał, że „dzieciom z całą pewnością nic nie zagraża”, bo „zostały po prostu wraz ze swoimi rodzicami w jakimś bezpiecznym miejscu przetransportowane z powrotem do Białorusi”
Dzieci z Michałowa odnalezione. „Jesteśmy w zimnym lesie, niektórzy z nas są chorzy”
Już parę dni temu na Twitterze pojawiło się nagranie, na którym widać grupę kilkudziesięciu osób koczujących po białoruskiej stronie, w pobliżu granicy z Polską. Temperatura w tym regionie spada obecnie nawet do -5 stopni przy gruncie. Na nagraniu rozpoznano kilkoro dzieci, którym wcześniej reporterzy zrobili zdjęcia pod placówką Straży Granicznej w Michałowie.
Dziennikarzowi Wirtualnej Polski udało się porozmawiać przez telefon z 41-letnim Irakijczykiem Faruqiem Khalafem Hasanem, jednym z mężczyzn, który koczuje wraz z grupą, w której znajdują się dzieci widziane wcześniej w Michałowie.
– Jesteśmy w zimnym lesie, niektórzy z nas są chorzy, zwłaszcza starsze kobiety i dzieci. Nie mamy prawie wcale jedzenia. Mieszkańcy z polskich wiosek przychodzą do nas i przynoszą coś do jedzenia – powiedział rozmówca Wirtualnej Polski. – Jest tu z nami 10 dzieci i 20 starszych kobiet. Nie możemy zawrócić na Białoruś, bo strażnicy nam nie pozwalają. Kiedy próbowaliśmy, białoruscy strażnicy nas pobili. Do Polski też nie możemy przejść, bo tamtejsza Straż Graniczna nam zakazuje. Błagamy Białorusinów: „Pozwólcie nam zawrócić, chcemy wrócić do Iraku”, ale oni odpowiadają ciągle: „Nie możecie przejść na Białoruś” – dodał.
Jego zdaniem w tej grupie w pobliżu granicy koczuje około 150 osób. Część ma koczować na granicy nawet od ponad 30 dni. Faruq przysłał zdjęcia dziewczynek i podał ich imiona i wiek. Wśród dzieci są 14-letnia Hani Naif Sleman, 10-letnie Emad Ali Saado i Thamr Kamal Khlaf, 8-letnia Danila Dakhil Sado. Najmłodsze z dzieci to kilkunastomiesięczna Malak Mahir Sado, która według mężczyzny źle się czuje.
– Potrzebujemy azylu politycznego gdziekolwiek. Nie ma dla nas znaczenia, czy to będzie w Polsce, czy w Niemczech – mówił mężczyzna. – Polscy policjanci czy strażnicy nas pilnują cały czas. Widzę ich nawet teraz, stoją niedaleko. Obserwują, czy nie spróbujemy znów przekroczyć granicy. Boimy się ich – podkreślił.
Zdaniem mężczyzny na koczującą grupę składają się jazydzi, którzy uciekli z Iraku przed Państwem Islamskim. – Trzech mężczyzn w mojej rodzinie zostało zamordowanych przez ISIS. Ojciec mojego kolegi został porwany przez służby Państwa Islamskiego i do tej pory nie wiemy, co się z nim stało. Ich ofiarami padło też kilka kobiet w naszych rodzinach, które uprowadzono – mówił WP Faruq Khalaf Hasan. – Musieliśmy uciekać. Nasze domy w Sindżar zostały zrównane z ziemią podczas bombardowań. W Iraku zapłaciliśmy agencji za białoruską wizę i przelot na Białoruś do Mińska. Z lotniska przyjechaliśmy na granicę. Błagam, pomóżcie nam – wezwał.
Dziewczynka z Michałowa z ranną nogą
Z grupą przez połączenie wideo skontaktował się również reporter TVN24 Paweł Szot. Sam podczas połączenia miał na własne oczy widzieć jedną z dziewczynek, która była wcześniej w Michałowie.
– Mężczyzna mówił nam, że ona cierpi bardziej niż inni, ponieważ ma ranną nogę. Twierdził, że rozpadają się jej buty, że przeszła w ostatnim czasie wiele kilometrów, na tej nodze pojawiły się pęcherze i może wdać się infekcja – przekazał reporter TVN24. – Ta dziewczynka od 30 dni przebywa na granicy. We wrześniu było jeszcze stosunkowo ciepło, teraz te temperatury są znacznie niższe, one na Podlasiu spadają poniżej zera. Mężczyzna mówił, że jedyna szansa na przetrwanie nocy w takich warunkach to rozpalenie ogniska, ale on mówi, że w okolicy nie ma już żadnego drewna, ponieważ wszystko już spalili. Błagają o pomoc – dodał Szot.
Dziennikarz TVN24 przekazał, że telefon migrantów pojawił się w zasięgu wczoraj po południu i dzisiaj, więc można było z nimi rozmawiać. – Zadałem im pytanie, jak to się stało. Wytłumaczyli, że wczoraj zjawili się u nich białoruscy strażnicy graniczni, którzy przynieśli powerbank, urządzenie, dzięki któremu można było telefon naładować – mówił reporter, wyjaśniając, że białoruscy pogranicznicy pozwolili to zrobić, ale równocześnie postawili warunki.
– Główny warunek był taki, że mają po raz kolejny spróbować przekroczyć granicę z Polską. To jest bezpośredni dowód na to, jak wygląda polityka Łukaszenki wobec tych migrantów. Oni wręcz zostali przeniesieni przez białoruskich strażników w inne miejsce granicy, ponieważ lokalizacja ich telefonu jeszcze kilka dni temu wskazywała miejsce kilkaset metrów od samej linii granicznej. Tymczasem dzisiaj znajdują się około dwóch kilometrów od tamtego miejsca, ale już na samym pasie granicy – relacjonował Szot.
Rzeczniczka Straży Granicznej: Nie monitorujemy osób, które zawracamy
O sprawę na środowej konferencji prasowej była kolejny raz pytana rzeczniczka Straży Granicznej Anna Michalska.
– Wszelkie informacje, które otrzymujemy o tych osobach, otrzymujemy z mediów. Nie monitorujemy osób, które deportujemy i zawracamy. Nie wiemy, czy po stronie białoruskiej są te osoby, które były w Michałowie, czy nie. Wiemy, że nie ma w pobliżu linii granicy grupy, którą moglibyśmy zidentyfikować, że to są te osoby – mówiła. – Jako Straż Graniczna nie mamy możliwości przejścia na stronę białoruską i potwierdzania tożsamości tych osób, zidentyfikowania ich – dodała.
Czytaj też:
Polska zbuduje barierę na granicy z Białorusią. Wiadomo, ile będzie kosztować