W łódzkiej szkole dzieci dzielą się na lepsze i gorsze, pisze "Fakt". Wprawdzie w klasie są tacy sami, ale już w szkolnej stołówce dzielą się na dwie grupy. Jedna dostanie rozwodnioną zupę. Druga spałaszuje solidnego kotleta, a do tego jeszcze deser.
Jeśli posiłek wykupi dzieciom opieka społeczna albo rodzice - z miesięcznym wyprzedzeniem - kucharki sięgną do garów z rozwodnioną zupą i mikroskopijnym kawałkiem mięsa! Ale jeśli ktoś ma przy sobie pieniądze, może zjeść dużo lepiej i smaczniej. Bo od godz. 13 firma, która prowadzi stołówkę w szkole, serwuje obiady na wynos i dla ludzi z ulicy.
Mogą je też jeść uczniowie. Ten, kto płaci parę złotych więcej, dostaje gęstą zupę z mięsem, cały kopiec ziemniaków i kotlet, który niemal zakrywa talerz, oraz furę surówek. Do tego jest oczywiście kompot. W tym samym czasie inne dzieciaki przy stolikach grzebią smutnie łyżkami w ryżu polanym owocową breją. Szkolne obiady je tutaj 130 dzieci. Za setkę płaci opieka społeczna.
"Opieka społeczna daje pieniądze szkołom na obiady, ale ich nie kontroluje" - przyznaje w rozmowie z "Faktem" Aleksandra Mysiakowska, rzeczniczka prasowa Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Łodzi. "Nie mamy żadnego wpływu na to, co jest na talerzu i ile tego jest".