Jeszcze tylko do końca tygodnia Ministerstwo Zdrowia zbiera wnioski i uwagi do projektu ustawy o krajowej sieci szpitali (KSS). To już druga, poprawiona jej wersja. Na pierwszej suchej nitki nie zostawiło środowisko medyczne. Nowa także nie ma dobrych recenzji.
Sieć ma obejmować najlepsze szpitale niezbędne dla lokalnej społeczności. Kto znajdzie się poza nią, ma marne szanse na przetrwanie, bo tylko obecność w niej gwarantuje dostęp do kasy Narodowego Funduszu Zdrowia (NFZ).
"Sieć jest tworzona pod szpitale publiczne. Obawiam się, że niepubliczne i samorządowe zakłady opieki zdrowotnej (ZOZ) zostaną zmarginalizowane" - mówi gazecie Krzysztof Tuczapski, prezes niepublicznego szpitala w Zamościu.
W teorii projekt zakłada równy dostęp do sieci, ale o tym, kto się w niej znajdzie, zdecydują wojewódzkie rady ds. szpitali. Wejdą do nich urzędnicy ministerstw zdrowia i spraw wewnętrznych, wojewody, samorządów i przedstawiciele uczelni medycznych. O przedstawicielach sektora prywatnego ani słowa.
Dr Wojciech Misiński z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu boi się, że w radach powstanie układ podejmujący polityczne decyzje pod wpływem lokalnych grup interesów.
"To państwo będzie decydowało o istnieniu czy skazaniu na niebyt szpitala, a tym samym o tym, gdzie pacjent będzie mógł się leczyć. Nietrudno się domyśleć, że kilka niepublicznych szpitali, które wejdą do takiej sieci, będzie tylko kwiatkiem do kożucha" - mówi dr Misiński.
Ostro pomysł ocenia Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy (OZZL). "Jest to filozofia, którą można określić wieloma terminami: etatystyczna, antyrynkowa, nakazowo-rozdzielcza, administracyjna, socjalistyczna, utopijna. Zasadniczym założeniem tej filozofii jest, że urzędnicy są - z zasady - uczciwsi i mądrzejsi niż dyrektorzy lub właściciele szpitali" - czytamy w cytowanej przez "Puls Biznesu" opinii do projektu przesłanej przez OZZL do resortu zdrowia.