Sejm przedłużył w piątek o rok liberalne zasady przechodzenia na wcześniejszą emeryturę, co na progu kampanii wyborczej obiecał premier Jarosław Kaczyński. Dla państwa koszt tego zabiegu to 18 mld zł rozłożone na lata.
Ekonomiści ostrzegają jednak, że to nie jedyny koszt. Decyzja Sejmu oznacza wypychanie ludzi z rynku pracy, który już dziś nie zaspokaja potrzeb rozwijającej się gospodarki.
Dziś na wcześniejszą emeryturę mają prawo przejść m.in. nauczyciele, kierowcy, telefonistki, pracownicy energetyki, kolei, kopalń i hut. Rząd chciał radykalnie ograniczyć grono uprawnionych m.in. o bileterki w kasach PKP, pracowników NIK czy dziennikarzy - łącznie 400 tys. osób. Ale ich uprawnienia będą obowiązywać jeszcze przez rok.
- Przeciętny Kowalski, który ma możliwość stania się młodym emerytem, kalkuluje: opłaca mi się, bo nawet jak bym pracował kilka lat dłużej, to moja emerytura nie byłaby dużo większa. Lepiej mieć spokój i pewne pieniądze co miesiąc - wyjaśnia Ryszard Petru, główny ekonomista Banku BPH.
To praca tworzy dobrobyt. Gdyby więcej Polaków pracowało, nasz wzrost gospodarczy mógłby być szybszy, prędzej też dogonilibyśmy bogatsze kraje UE. Ekonomiści dziwią się więc rządowi, że sprzyja dezaktywizacji zawodowej. - To skrajna nieefektywność. Tak jakby przedsiębiorca połowę swoich zasobów trzymał w skarpecie, a tylko połowę inwestował w rozwój firmy - mówi Ryszard Petru.