"Płaci się w ratach. Pierwszą na początku przewodu doktorskiego, a drugą na końcu" - informuje pracownica dziekanatu, do którego zadzwoniła dziennikarka "Rz", przedstawiając się jako osoba zainteresowana doktoratem.
Tłumaczy, że pieniądze są przeznaczone na wynagrodzenie promotora, recenzentów, hotel i delegacje dla nich oraz na koszty administracyjne.
Na Politechnice Łódzkiej stawka wynosi od 7 do 10 tys. zł. Rzeczniczka uczelni dr Ewa Chojnacka zastrzega, że nie płacą doktoranci, ale uczelnie, które nie mają uprawnień do nadawania stopnia doktora i kierują ich na Politechnikę.
Jednak na wydziale biotechnologii i nauk o żywności, gdy znów dziennikarka przedstawia się jako osoba zainteresowana doktoratem, słyszy, że nie trzeba być skierowanym przez uczelnię. Za to należy napisać oświadczenie, że pokryje się koszty przewodu - ok. 7 tys. zł.
"Rzeczpospolita" przypomina, że stanowisko Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego jest jednoznaczne. "Nie ma podstaw prawnych, by uczelnie pobierały od doktorantów opłaty" - mówi dyrektor Departamentu Spraw Pracowników Szkolnictwa Wyższego Adam Żardecki. "Żądając ich, uczelnia publiczna narusza statutowy obowiązek kształcenia i promowania kadr naukowych" - dodaje.
Według rzecznika praw doktorantów Pawła Pachuty, uczelnie stosują różne wybiegi, by nie być posądzonymi o łamanie prawa. "Zdarzało się, że nakłaniały doktorantów do zakładania firmy, by to firma, a nie osoba fizyczna przelała na konto uczelni pieniądze, np. w formie darowizny" - mówi.